Andrzej Sapkowski — Miecz przeznaczenia

Przystawka numer dwa, czyli drugi tom opowiadań Andrzeja Sapkowskiego. Wspomniania poprzednio zasada działa (jak z resztą i działać będzie w każdej książce tego autora) — albo pierwszy tom opowiadań przeczytałem mniej uważnie, albo on napisał go znacznie lepiej. W drugim tomie opowiadań mamy bowiem o jedno opowiadanie mniej (sześć, zamiast siedmiu), a za to błędów całe stado. Najwięcej ich zaś w tytułowym opowiadaniu…

„Granica możliwości”

1. Bardzo nie podoba mi się w tym opowiadaniu zbyt częste nawiązywanie do tytułu w wypowiedziach bohaterów. Miejscami tak sztucznie naciągane, że aż do Sapka nie pasujące. No, kto to widział, żeby się gdziekolwiek mówiło: „Moja cierpliwość sięgnęła granic możliwości”? Przecież to bełkot lekki jest.

2. Szczególnie w tym opowiadaniu uwidacznia się jak Andrzej Sapkowski widzi czarowanie według siebie. Nie można rzucać czarów tylko przez ich wypowiedzenie lub wręcz samą myślą. Zawsze trzeba czymś przy tym machnąć. Dochodzi więc do takich głupot, że zwykły zbir może wielką czarodziejkę zdzielić w łeb, ogłuszyć i związać jej ręce oraz nogi, a ta staje się zupełnie bezbronna. Nie musi jej nawet kneblować. Trochę to naciągane moim zdaniem. No, a scena w której Yennefer nie może rzucić czarów wykrzykując je tylko, bo jest związana, a następnie rzuca je… machając uwolnioną nogą już mnie powala na ziemię. Ze śmiechu…

„Okruch lodu”

1. Przed starciem z Istreddem starosta Herbolth z uporem maniaka powtarza, że miasta nie stać na drugiego czarodzieja. Co niby ma być argumentem za tym, by Geralt tegoż Istredda poniechał był raczył. Nie rozumiem tego zupełnie. Jeśli jeden czarodziej umiera lub odjeżdża, jego miejsce zastępuje inny. I tyle. Być może zażyczy sobie wyższą pensję, być może nie. Dla miejskiej kasy to chyba nie jest aż tak wielka różnica?

2. W rozmowie na powyższy temat Geralt stwierdza, że być może to on zginie i starosta ani miasto problemu nie będzie miało. Zaprzecza sam sobie. W mającej miejsce kilka godzin wcześniej rozmowie z Istreddem obaj zgodnie stwierdzili, że zwycięzca będzie musiał uciekać na koniec świata przed gniewem Yennefer. Krótko mówiąc — niezależnie od wyniku pojedynku, miasto traci czarodzieja. Albo ten bierze nogi za pas, albo go wynoszą tymiż nogami do przodu.

3. Epizod ósmy. Nie jest wyjaśnione dlaczego wałęsający się wieczorami po ciemku w podejrzanych zaułkach wiedźmin nie ma przy sobie ani grama broni. Nie jest też wyjaśnione dlaczego nie ma o tym fakcie bladego pojęcia (jest zdziwiony, gdy nie znajduje miecza pod ramieniem i noża w cholewie), ani tym bardziej dlaczego magicznym sposobem następnego ranka, za ledwie kilka godzin obie bronie ma z powrotem przy sobie.

4. Zakończenie opowiadania zupełnie mi nie leży. Istredd czyta Geraltowi list, z którego jasno wynika, że Yennefer postanowiła czarodzieja zostawić. Skąd da się chyba dość łatwo wywnioskować, że wybrała Geralta. Gdy ten następnie odmawia walki i odchodzi, to powinno u każdego zazdrosnego rywala obudzić jeszcze większe wątpliwości (wraca, wraca do… niej, razem uciekną!) i tym większą chęć pozbawienia tego drugiego co najmniej głowy. Tu jednak nic takiego nie ma miejsca. Wielki czarodziej i rzekomo szaleńczo zakochany rywal mięknie zupełnie, opuszcza gardę i pozwala spokojnie odejść temu, który jeszcze pięć minut temu stał na jego drodze do szczęścia.

„Wieczny ogień”

1. Pan Sapkowski nim zajął się pisaniem, był przez dwadzieścia lat kupcem. Na sprawach kupieckich zna się więc, jak mało kto, co widać choćby w terminologii używanej w tym opowiadaniu. Tym bardziej z zaskoczeniem przyjąłem założenie, że bohater niniejszego opowiadania, mimik, za pieniądze pozyskane ze sprzedaży dwunastu koni kupił: „(…) pięćset korcy koszenili, sześćdziesiąt dwa cetnary kory mimozowej, pięćdziesiąt pięć garncy olejku różanego, dwadzieścia trzy baryłki tranu, sześćset glinianych misek i osiemdziesiąt funtów wosku pszczelego (…) [i] (…) sto łokci bawełnianego sznura”. Bo ja nie jestem kupcem i doświadczenia kupieckiego nie mam żadnego, ale na laicką logikę mi wychodzi, że owe konie musiały być bardzo wyjątkowo cholernie drogie. Tak drogie, że gdyby nie było to cokolwiek błąd pana autora, to w okolicy znalazłaby się może jedna osoba, którą stać byłoby na kupienie wynędzniałej chabety.

2. Reakcja Geralta, gdy mimik zmienia się w niego samego, jest tragiczna! Wiedźmin zachowuje się jakby nigdy w życiu nie widział własnego odbicia — choćby w pierwszej lepszej leśnej strudze wodnej. Ludzie tak reagują, gdy w jakiś sposób mają możliwość obejrzenia własnego tyłka, który w codziennym życiu rzeczywiście jest ciężko zobaczyć. Ale nie na widok własnej twarzy, czy uśmiechu — który widzą dość często.

3. W tej samej scenie mimik udający wiedźmina wyciąga miecz wiedźmiński, który również skopiował i zamierza się nim na Geralta tak, jakby próbował z nim walczyć. Sęk w tym, że wiele stron wcześniej pan Sapkowski wyjaśnia ustami wiedźmina, że wszelkie elementy wyglądu dopplera nie będące jego własnym ciałem (np. ubiór i owa broń) są również wykonane magicznie z jego własnego ciała. Ale tylko je udają. Odłączone od ciała mimika rozpadają się. No i jakoś trudno mi uwierzyć, że jakikolwiek stwór zdecydowałby się skrzyżować swoje własne ciało, tylko udające miecz wiedźmiński, z prawdziwym takim ostrzem — podobno cholernie ostrym.

„Trochę poświęcenia”

1. Na początku Sapkowski kreśli syrenkę jako tępą kretynkę. Bo nie da się inaczej określić kogoś, kto twierdzi, że niechęć do zabicia się jest niewystarczającym poświęceniem w imię miłości. A tak właśnie myśli owa syrenka. Król nie może mieszkać z nią pod wodą, bo by się udusił – nie ma skrzeli, a syrenka uważa to za czcze gadanie i słabe wymówki. Tak przynajmniej kreśli to pan Sapkowski. Później zmienia front i pokazuje ją nam jako inteligentną, wrażliwą i pewną siebie zarazem rzeczniczkę świata morskiego na dworze króla ludzkiego. Ble.

2. Syrenka w ogóle rozważa amory króla i czy się z nim nie ożenić. Króla, czyli człowieka, którego wasale nagminnie poławiają perły i zabiją rybki, niszcząc jej królestwo i mordując „współbraci”? Eee… Poza tym, zgoda Sh’eenaz na ślub z Aglovalem zakończyła (w sposób nierozwiązany moim zdaniem) wątek połowów pereł koło owych schodów. Czytelnik nie wie, czy ślub spowoduje ich zaprzestania (i utraty jednego z ważniejszych źródeł dochodu króla), czy raczej będą one kontynuowane (co przestało niby przeszkadzać przyszłej żone-syrence?).

„Miecz przeznaczenia”

1. „Kociołek był lekko dziurawy, ale wiedźmin zalutował go Znakiem Igni”. Acha – tylko komuś się zapomniało, że do lutowania nie wystarczy tylko wysoka temperatura, ale też materiał na połączenie (lut) lub zakrycie otworu, czyli na przykład cyna. Ach, ta magia…

2. Zakończenie: „Jaskier, wpatrzony w dogasające ognisko, siedział jeszcze długo, sam, cicho pobrzękując na lutni. (…) Nad ranem, jeszcze w ciemnościach, do biwaku podkradł się głodny i wściekły wilkołak, ale zobaczył, że to Jaskier, więc posłuchał chwilę i poszedł sobie”. O panie jeżu — głodny i wściekły wilkołak odpuścił sobie łatwe i nieuciekające żarcie tylko dlatego, że posiłkiem tym był znany (wilkołakom?) bard. Tragedia…

3. Driady w Brokilonie są w stanie bez zmrużenia oka zabić nawet sześciolatka, za to, że ten wszedł na teren ich lasu i… nie zrozumiał ostrzeżenia w postaci strzały wbitej w drzewo? Rany, Julek — znam sześciolatków, którzy nie rozumieją, że szczać należy do kibla, a nie do gaci. Wymaganie od dzieci, by rozumiały zakaz wstępu do magicznego lasu i karanie ich śmiercią za brak zrozumienia powoduje, że driady są odbierane jako banda skretyniałych dziwek. Takie podejście jest kompletnie nieżyciowe i totalnie pozbawione sensu.

4. Ta sprawa rozwija się jeszcze bardziej bezsensownie w przypadku konfrontacji Ciri z Braenn. Ta druga najpierw chciała bez chwili zastanowienia dziecko zabić, a już pół dnia później zaczęła jej słodzić od „kruszynek” i zakładać, że zostanie w Brokilonie i będzie szkolona na kolejną driadę. Jeszcze wcześniej Geralt wspomina o porywaniu dzieci w celu wykształcenia ich na driady. No, więc jak to w końcu jest? Małe dzieci się zabija, bo nie kumają zasad, czy porywa, żeby gatunek przetrwał i zielonych dziwek przybywało?

5. Rozwala mnie totalnie (u Sapkowskiego w tym przypadku, ale u wielu, wielu innych autorów również) wciskanie na siłę wypowiedzi bądź całych dialogów w obcych, nieistniejących językach. Nie dość, że u większości osób (wliczając w to Sapkowskiego częściowo) brzmi to bardzo sztucznie, bo trzeba być wysokiej klasy językoznawcą, a nie pisarzem, by stworzyć język sztuczny brzmiący naturalnie. Poza tym — co to niby za frajda dla czytelnika z czytania całych zdań (z wykręcaniem sobie języka dookoła gęby) z których nie kuma się ani słowa? Żeby potem taki zabieg złagodzić, wielu pisarzy (w tym Sapkowski) wprowadza absurdy, w których jedna strona dialogu mówi w „innym” języku, a druga odpowiada we „wspólnej mowie”. To już jest szczyt piramidy absurdu. Wyobraźmy sobie w normalnym świecie dialog, w którym jedna osoba mówi po francusku, a druga odpowiada po polsku. Mimo, że się świetnie rozumieją (bo znają oba te języki) to trzeba by na głowę upaść, żeby taki dialog prowadzić. Ilekroć trafiam na wstawki w „obcych” językach w dowolnym dziele to zastanawiam się, czy nie prościej byłoby napisać na przykład: „- Wal się na ryj! – powiedział w płynnym elfickim.”?

6. Rozmowa Geralta z Freixenetem w samym sercu Brokilonu (fragmenty):

— (…) Jak się tu dostałeś tak szybko?
— Licho wie, większość czasu byłem bez ducha. (…)
— (…) Przyniosły cię tu?
— Wlokły na saniach. (…)

No, to w końcu wie, jak się tam dostał, czy nie wie? Bo na mój gust to tak lekko sam sobie zaprzecza.

2 kōmyntŏrzōw

Zostaw komentarz