Andrzej Sapkowski — Wieża Jaskółki

Przedostatni tom sagi o wiedźminie, a ja zaczynam się rozkręcać. Kiedy pierwszy raz w życiu brałem się za lekturę, to koleżanka, która pożyczyła mi książki, podsumowała cała sagę tak: „Opowiadania i pierwszy tom rewelacyjne. Dwa kolejne fajne w stronę średnich. Dwóch ostatnich w ogóle nie pamiętam, więc musiały być kiepskie”.

I niestety, trzeba rację jej oddać. Widać wyraźnie, że w momencie przystępowania do pisania tego tomu pan Sapkowski wielkim pisarzem fantastyki już był, a wydawca mocno popuścił mu smyczy. Książka wyszła gruba, a lista błędów — długa. Dwadzieścia błędów…

Bonhart i Szczury

1. Hotsporn opowiada Szczurom ze szczegółami, co (a raczej — kto — Bonhart) czeka na nich we wsi Zazdrość. Gdy dzień później Ciri opuszcza Szczury, dogania go i razem dostają w dupę, to Hotsporn na granicy majaczenia mówi jej, że pod żadnym pozorem nie może ona jechać do Zazdrości, bo tam czeka ją śmierć, a Ciri dziwi się i nie rozumie. Co tu kurna rozumieć lub czemu się dziwić, skoro dzień wcześniej dowiedziała się, że właśnie w Zazdrości stacjonuje morderca wynajęty by zabić ją i jej pobratymców?

2. Bonhart to były wiedźmin i jeden z najlepszych zabójców pod słońcem universum Sapkowskiego, ale moim zdaniem nawet to nie tłumaczy, jakim cudem przeżył jednoczesny atak sześciu Szczurów i poszlachtował ich samemu nie zarabiając nawet cięcia (!). Pan Sapkowski solidnie przesadził z gloryfikacją Bonharta, bo żaden człowiek, nawet super-hiper szermierz i zabójca, nie jest w stanie przeżyć jednoczesnego ataku aż sześciu śmiałków, wyposażonych w całkiem ostre miecze, którzy mają na koncie dziesiątki poćwiartowanych przeciwników i do tej pory wychodzili cało z najgorszych nawet zasadzek.

To nie amerykańskie filmy, w których jeden bohater kładzie dziesięciu, bo walczy z nimi po kolei, jako że żaden z przeciwników nie wpadnie na pomysł, by atakować jednocześnie z innymi, tylko grzecznie ustawia się w kolejce do bicia. Mamy tu całkiem realnie oddaną rzeczywistość i możesz być mistrzem nad mistrzami, ludzkim taranem, a nie masz żadnych szans przeżyć jednoczesnego ataku sześciu przeciwników. A nawet, jeśli jakimś cudem go przeżyjesz, to na pewno nie wyjdziesz z tego bez jednego zadraśnięcia.

To przerysowanie umiejętności Bonharta staje dodatkowo kontraście z następującą chwilę później walką z Ciri. Facet, który rzekomo zabija bez trudu sześciu doświadczonych zbójców, nie potrafi poradzić sobie z jedną dziewczyną? Co z tego, że wiedźminką?

3. Handlarz Houvenaghel w rozmowie z Leo Bonhartem mówi:

Tylko dziś, daleko nie szukając, jeden nilfgaardzki rotmistrz rezerwy (…) opylił mi sześć tysięcy wojskowych łuków, które ja z dziesięciokrotnym przebiciem sprzedam (…)

Hm… Trwa wojna. Zasoby, tak materiałowe, jak finansowe są potrzebne w każdych ilościach. Biorąc to pod uwagę, nie chce mi się wierzyć ani w sprzedaż sześciu tysięcy łuków, ani w zaproponowanie ceny tak niskiej, że umożliwia handlarzowi cytowane przebicie. Bardziej skłonny jestem twierdzić, że każdy łuk byłby używany, aż nie nadawałby się nawet na podrapanie swędzącej krosty na plecach, nie mówiąc już o tak absurdalnych (w czasach wojny) upustach, promocjach i ofertach. Aż dziw, że pan Sapkowski, kupiec z dwudziestoletnim doświadczeniem, taką pierdołę sobie tu popuścił.

Ciri na mokradłach i rozprawa z bandą Puszczyka

1. A teraz będzie ostro. Po prostu, zesrać się można z nudów lub zerzygać z tego samego powodu, gdy po raz piąty, czy dziesiąty czyta się (lub słucha) to wydumane „Gdyby ktoś głęboką nocą zdołał cichaczem podkraść się do tej zagubionej wśród moczarów chaty z zapadniętą i obrośniętą mchem strzechą…”. Nie wiem, czy panu Sapkowskiemu jakoś wyraźnie do serca przypadł ten zwrot, czy może Ctrl+C i Ctrl+V mu się w Wordzie zablokowało. Ale powtarzanie go co kilka stron może najwytrwalszego wyprowadzić z równowagi.

2. Pustelnik z pustelni na tych nieszczęsnych bagnach, na które nikt dziesięć, czy piętnaście razy trafić nie umiał, proponuje Ciri, żeby ta odnalazła Wieżę Jaskółki i stamtąd teleportowała się z powrotem do Wieży Mewy, na wyspę Thanedd, daleko poza pościg, na tyły wroga, że tak się wyrażę. Halo… Czy ktoś tu przypadkiem nie zapomniał, że szlag bombki trafił i podczas puczu na tejże wyspie Wieża Mewy eksplodowała była i niewiele z niej zostało?

3. Ciri spędza na bagnach pięć tygodni. Pan Sapkowski nie wyjaśnia, co działo się wtedy z bandą Puszczyka i Bonharta. Ale po pięciu tygodniach bez odnalezienia najmniejszego choćby śladu, chyba każdy by sobie odpuścił. Wygląda jednak na to, że przez cały ten czas banda utrzymywała gotowość bojową, bo jak tylko Ciri opuściła schronienie, natychmiast ruszyli za nią w pościg. Plus trzy tygodnie owego pościgu oraz czas spędzony z Puszczykiem przed jego spotkaniem z Bonhartem to mamy jakieś dziesięć tygodni do trzech miesięcy na koniach i ciągłej gotowości. Mało który zbir by coś takiego wytrzymał.

4. Nad jeziorem Tarn Mira, w krainie Stojeziory, połowa ekipy Puszczyka dezerteruje i ucieka. Po trzech miesiącach (patrz wyżej) gotowości bojowej i czekania… odjeżdżają z niczym? Odpuszczają sobie w zasadzie tuż przed celem i dlatego rezygnują z żołdu należnego im za trzy miesiące psiej służby? Trochę naciągane…

5. Kiedy Ciri rozprawia się z kolejnymi pacjentami na tafli skutego lodem jeziora Tarn Mira, to Rience dopiero po zabiciu trzech jego kompanów i po solidnym potrząśnięciu przez Puszczyka zaczyna czarować. Z opłakanym z resztą skutkiem. Nie powinno być przypadkiem tak, że na pierwszy sygnał zbliżającej się Ciri, zacząłby walić czym tylko popadnie i w co tylko popadnie? Zwłaszcza taki tchórz, jak Rience.

6. Nie jest do końca jasne, dlaczego Ciri po opuszczeniu chatki pustelnika, pojechała do wiochy i zrobiła tam jatkę, rozpruwając czterech bandziorów z bandy Puszczyka, a nie pojechała za samym Puszczykiem i Bonhartem? To znaczy — jest jasne. Bo tych było tylko czterech, a z Bonhartem i Puszczykiem – czternastu. Ciri wytłukła czterech gości, którzy tak po prawdzie nie wiele krzywdy jej zrobili. W zasadzie tylko się przyglądali i robili pod jej adresem obleśne uwagi. Jest to niczym wobec maltretowania — tak psychicznego, jak fizycznego — które fundował jej Bonhart tygodniami. Wiemy, wiemy — to źli ludzie byli, ta czwórka. A Ciri była wiedźminka, która walczyła ze złem. Mimo wszystko — na kilometr pachnie to zemstą na innych, którzy są pod ręką i są łatwiejsi do rozwalenia niż na prawdziwym oprawcach, na których należy się mścić. Dołóżmy do tego, że niby ta szlachetna Ciri bimba sobie na fakt, iż za mord na stryczek pójdą wieśniacy, a wieś prawdopodobnie zostanie spalona. Nic to. Przyjechać, pociąć kogo się ma pod ręką i odjechać. W siną dal. Znowu mocno naciągany motyw.

Jaskier, Geralt i Cahir

1. Trochę zastanowiły mnie słowa Jaskra:

Można wiedzieć, Geralt, co wywołuje twój prelisty śmiech? Pozwól, niech zgadnę… Wrodzony kretynizm?

Hm… Ja swojego przyjaciela nie nazwałbym kretynem. A gdyby jeszcze ten przyjaciel kilka razy uratował mi dupę i przez wiele, wiele długich miesięcy, jeśli nie lat, znosił moje własne kretyńskie zachowanie (a w takiej roli występuje Jaskier u Sapkowskiego) to w najgłupszych żartach i w największym amoku alkoholowym nie śmiałbym odezwać się do niego tak, jak w tej moim zdaniem przerysowanej scenie Jaskier przemówił do Geralta.

2. Znaczna część książki to wspomnienia spisane rzekomo ręką Jaskra, zatytułowane „Pół wieku poezji”. Jest OK, słuchamy tych miejscami nudnych wywodów, aż tu nagle pan Sapkowski wpada na pomysł, by poczęstować nas strasznie wydumanym fragmentem, w którym, w bliżej nieokreślonej przyszłości (ani nawet rzeczywistości – bo nie wiadomo, czy to daleka przyszłość naszego świata czy uniwersum wiedźmina) tuba z zapiskami Jaskra zostaje spalona przez trzech obwiesiów, zanim ktokolwiek zdąży ją przeczytać. Skąd w takim razie, pytam, czytelnik niby dowiaduje się opowiedzianych przez Jaskra fragmentów, czytanych niby to przez narratora? Skoro rękopis został zniszczony? Może jeszcze okazałoby się, że księgę „Encyclopaedia Maxima Mundi”, której autorami są Effenberg i Talbot, a z której pochodzi kilka lub kilkunaście przedrozdziałowych wprowadzeń, myszy zeżarły? Taka, moim zdaniem, strasznie naciągana, wcale nieśmieszna i zupełnie niepotrzebna pierdoła.

3. Kolejna książka pana Sapkowskiego, w której Geralt miewa sny, których nie pamięta. I podobnie, jak wcześniej pytam, jak to możliwe? Jeśli rano budzisz się z pustką w głowie, to na podstawie czego odróżnisz czy absolutnie nic ci się nie śniło, czy może coś się śniło, ale tego nie pamiętasz? Pustka to pustka. Albo się śni świadomie, albo nie śni się wcale.

4. Cahir zapewnia Geralta, że uda im się dopaść pół-elfa, by ten powiedział im, gdzie jest Ciri. Problem w tym, że jeśli się nie mylę, to na tym etapie akcji nikt (poza Szczurami) nie ma bladego pojęcia, gdzie jest Ciri. Jedynie Geralt z niektórych snów (których i tak nie pamięta) i Cahir (ten z kolei wszystkie sny pamięta) orientowali się, że Ciri była z jakąś bandą zbójców.

Pozostałe błędy

1. „Daleko nie odjechał — jeden z moich pchnął go w plecy!”. Że, jak? No, to albo go pchnał albo ten odjechał kawałek, bo razem się z leksza nie da. Jeśli kogoś pchniesz w plecy, to raczej na miejscu zwali się z konia i nigdzie nie pojedzie (ani blisko ani daleko). A jeśli „zdejmiesz” przeciwnika w trakcie jego ucieczki (np. przy pomocy celnego strzału z łuku), to już z leksza nie jest pchnięcie. Co nie zmienia faktu, że i tak raczej daleko nie pojedzie. Krótko mówiąc, „daleko nie odjechał” mówi się o osobie, która jednak odjechała na tyle dalego, że mówiący nie widzi ani jej, ani jej zwłok. A po zabiciu kogokolwiek w dowolny sposób raczej tak daleko odjechać się nie da.

2. Pan Sapkowski z uporem maniaka nazywa mieszańców elfio-ludzkich „metysami”, unikając zwrotu „mieszaniec” albo jakiejś własnej nazwy. Pragnę przypomnieć, że metys to osoba europejsko-indiańskiego pochodzenia i raczej z elfami ma niewiele wspólnego. Równie dobrze mógłby nazywać ich mulatami (mieszanina rasy białej i czarnej) lub zambo (mieszanina rasy żółtej i czarnej). W obu przypadkach miałoby to równie mało sensu.

3. Najpierw, we wstępie do rodziału 7., pan Sapkowski raczy nas definicją pukacza, jako istoty zamieszkującej kopalnie, sztolnie, głębokie jaskinie, ciemne jamy i przepaście po to tylko, by kilka stron dalej usiłować wcisnąć nam kit, że to samo stworzenie potrafi przemieszczać się znacznie szybciej niż rączy koń. A gdzież by ono miało takiego wigoru nabrać i taką zwinność ćwiczyć? W tych ciemnych, niskich i krętych korytarzach kopalnianych? Ogólnie zdrowo się to kupy nie trzyma.

4. Jeden z przedstawicieli tychże dość oryginalnych pukaczy podczas spotkania z Geraltem daje mu solidnie w ryj, nazywa kanalią i mordercą, a na końcu dodaje, że od dziecka marzył o tym spotkaniu i o obciu mu mordy. Nawet dureń wpadłby po tym opisie na myśl, że pukacze do wiedźminów raczej miłością nie pałają. Po tej zgrabnej teorii, kilkanaście stron dalej ten sam (prawdopodobnie) pukacz informuje Geralta, że… od dziecka marzył… „by kiedyś móc zaszarżować na ludzi z wiedźminem na grzbiecie”. Rany, to już się zupełnie dupska nie trzyma…

5. Kot zjadł mysz? Pan Sapkowski to prywatnie wielki przyjaciel, amator i specjalista od kotów, więc się chyba nie pomylił. Ale mnie całe życie uczono, że koty myszy nie zjadają. Polują na nie, dla zabawy lub dla wprawy, a swemu właścicielowi jedynie przynoszą zabitą mysz, jako dowód niegasnącej przyjaźni i miłości. Nigdy wcześniej nie słyszałem, by — jak w tej książce — kot zabił mysz, wypruł jej flaczki, a następnie zjadł całą, zostawiając tylko ogonek.

6. W czasie przesłuchania Joanny „Kenny” Selborne (słyszącej!) nie zastosowano absolutnie żadnych zabezpieczeń magicznych mimo, że skład sędziowski wiedział o jej umiejętnościach wpływania na innych ludzi, do czego z resztą ona sama przyznała się na samym początku przesłuchania. Wykorzystała ona to skutecznie na koniec rozprawy, „załatwiając” sobie zwolnienie z więzienia. No, naciągane boleśnie. To tak, jakby Harry’ego Houdiniego — magika, który potrafił uwolnić się z każdych kajdan lub łańcuchów i rozbroić każdą kłódkę lub zamek — wpuścić na salę sądową zapiętego jedynie w kajdanki.

7. Akcja książki zawiera (zbyt) wiele wątków, opowiedzianych ze (zbyt) wielu punktów widzenia, jak również perspektyw czasu. Wydarzenia z przyszłości mieszają się z przeszłością, która z kolei — w ustach kolejnych opowiadających — miesza się z zaprzeszłością lub jeszcze dalszą przyszłością. Autor solidnie przesadził i wprowadził w sumie czytelnika w taki mętlik, że nietrudno się pogubić. I zdaje się, że sam pan Sapkowski pogubił się.

Mamy bowiem Wiedźmina Geralta, który już w relatywnie wczesnej części książki dociera do Riedbrune, gdzie do kompanii przyłącza się półelf Shirrú i ostrzega go przed zasadzką w Belhaven, którą przygotował. Do konfrontacji dochodzi, a nieco po niej mieszaniec ginie w „babie” podpalonej przez druidów. Potem, po wielu perypetiach i równie licznych (czasem niepotrzebnych) wątkach pobocznych, docieramy do historii Yennefer, która uciekając z Montecalvo, ląduje niedaleko wysp Skellige. Tam dowiaduje się o bieżących losach wiedźmina. M.in. o tym, że ten wybrał się do druidów, dowiedzieć się, gdzie obecnie jest Ciri. Yennefer organizuje samobójczą misję morską i na Głębii Sedny i daje się wciągnąć w magiczny „wsysacz” Vilgefortza. W jego zamku, torturowana, Yennefer zdradza lokalizację Geralta i na „załatwienie” sprawy wiedźmina zostaje wysłany… Shirrú. No, ale przecież, zanim Yennefer wpadła w łapy Vilgefortza, już dowiedziała się, że doszło do spotkania Geralta z druidami, przy okazji którego Shirrú zginął.

Nie jestem do końca pewien, czy ja czegoś nie pomyliłem. Ale nawet jeśli, to nie zmienia to faktu, że akcja książki jest w mojej opinii stanowczo za bardzo poszarpana i poprzestawiana miejscami.

2 kōmyntŏrzōw

Zostaw komentarz