Sally Beauman — Opowieść Rebeki

Sally Beauman to brytyjska pisarka i reporterka, autorka ośmiu powieści, które osiągnęły światowy sukces i zostały przetłumaczone na wiele języków. Wśród tej ósemki jest „Opowieść Rebeki” — kontynuacja słynnej powieści Dauphne du Maurier i zarazem pseudo-kryminał stanowiący rzekome rozwiązanie zagadki śmierci Rebeki. Osiem, nawet dobrze sprzedających się książek, to niestety za mało, by nawet zbliżyć się do poziomu pisarstwa wyznaczonego przez Dauphne du Maurier.

Toteż, jeżeli ktoś jest fanem twórczości tej słynnej Brytyjki, powinien zdecydowanie i szerokim łukiem omijać kiepściuchną, pełną błędów i niemiłosiernie przegadaną (wodolejstwo najwyższych lotów) książkę „Opowieść Rebeki”.

Ponieważ ten blog nie służy do recenzowania książek tylko do omawiania błędów znalezionych w nich, więc od razu przechodzę do sedna. Oto błędy, które znalazłem w tej książce:

1. (s. 35) Autorka pisze tu, że główna bohaterka, Rebeka dowiedziała się o swojej śmiertelnej chorobie „w dniu swojej śmierci”. Faktycznie zaś, w dniu spotkania z lekarzem tylko zaginęła. Jej jacht z jej ciałem na pokładzie znaleziono zatopiony wiele miesięcy później i nigdy nie ustalono, kiedy faktycznie umarła. Nie mamy więc pewności, czy przypadkiem przed śmiercią nie pożeglowała sobie przez pół świata (taki sentymentalny sposób na rozstanie się z ziemskim padołem łez) i dopiero po powrocie nie utopiła się była, wraz ze swoim stateczkiem, na wodach brytyjskich.

2. (s. 36) „Cierpiała w samotności” — a ile to ona mogła się nacierpieć w tej samotności, skoro (patrz wyżej) umarła lub zaginęła w dniu, kiedy dowiedziała się o śmiertelnej chorobie, która to miała być źródłem tej jej cierpienia w samotności?

3. (s. 37) „Jest tak do dziś” — określanie w ten sposób cechy charakteru człowieka, który od kilku lat nie żyje (czego czytelnik jest świadom) to ewidentny błąd logiczny narratora.

4. (s. 104) „Chcę zobaczyć miejsce, gdzie jej jacht poszedł na dno” — autorka cały czas, a do tego miejsca, snuje teorię, że zatopienie miało miejsce tak daleko od brzegu, iż dopiero po wielu latach i przy zupełnie innej okazji odnaleziono zatopiony wrak. W świetle tego, cytowane zdanie nie ma większego sensu. Później okazuje się jednak, że zdanie to ma sens, a jacht faktycznie zatonął u wejścia do małej zatoczki. Tylko, że wówczas cały wątek jest sensu pozbawiony, bo Wielka Brytania leży na szelfie i tam nie zdarzają się tak głębokie wody, by tuż przy samym brzegu mógł pójść na dno sporych rozmiarów jacht i nie pozostawić po sobie najmniejszego śladu.

5. (s. 135) „(…) leżące na podłodze kabiny ciało (…)” — na pokładzie zatopionego jachtu to by było raczej trudne, żeby nie rzec — niemożliwe. Ciało z pewnością unosiłoby się w wodzie wypełniającej kabinę po sufit. Aż dziw, że tak oczywisty błąd przeszedł niezauważony.

6. (s. 142) Sytuacja jest następująca. Młoda żona ginie, jej mąż załamuje się psychicznie i wyjeżdża w długą podróż po Europie, by koić smutki. Gdzieś tam po drodze żeni się z nową panienką, a gdy wracają razem, okazuje się, że cała posiadłość spłonęła. Wobec czego, zwalnia całą służbę, a administrowanie resztkami posiadłości przekazuje byłemu zarządcy domu, który przedstawia się jako osoba niezwykle dokładna i skrupulatna. Autorka wymienia nawet, że zachowały się listy, w których szczegółowo i wyraźnie rozdysponował on „(…) wypłaty dla służby, warunki dalszego dzierżawienia farm (…)” i tak dalej. Jak więc w tym samym akapicie można twierdzić, że osoba tak dokładna po prostu przeoczyła domek na plaży, nie ujęła go w żadnej ewidencji i dlatego pozostał on przez dwadzieścia lat w stanie praktycznie nienaruszonym, nieodwiedzany ani przez pracowników agencji nieruchomości ani osoby z okolicznych wiosek? Jest to tym bardziej błędne założenie, że o tym samym domku było bardzo, bardzo głośno, bo mieszkańcy okolicy w plotkach twierdzili, że zmarła młoda pani de Winter właśnie w owym domku przyjmowała swoich kochanków. Błąd logiczny.

7. (s. 143) W wyżej wymienionym domku, w skutek działania dwudziestu lat niszczycielskiego czasu panuje taki bałagan, że aż trudno sobie to wyobrazić. Autorka nawet wylicza: „(…) kawałek starego wełnianego koca w kratę, brudną poduszkę, z której wyłaziło pierze, brudne filiżanki, szklanki i kieliszki; posklejane okładkami zawilgocone książki; podarte, prawie nieczytelne mapy żeglarskie (…)” i… „(…) dwa modele statków w doskonałym stanie (…)”. Jakaś kapsuła czasu otwarła się wokół tych modeli, że były one w nienaruszonym stanie, gdy wszędzie wokół panowała dwudziestoletnia destrukcja?

8. (s. 144 i dalej) Rany, Julek! Czy naprawdę zagraniczni autorzy mają takie problemy z pojmowaniem czasu lub zrozumieniem, jak działa zegarek? Również autorka tej książki sugeruje, iż doba ciągnie się jak guma. Odrzucając niepotrzebne fragmenty (tej potwornie przegadanej książki) mamy: „(…) Było po dziewiątej. Wiedziałem, że droga powrotna zajmie mi prawie godzinę. (…) Wróciłem do domu, umyłem się i ogoliłem. Przed wyruszeniem do Sosen zdążyłem jeszcze skończyć list do Nicky’ego (…) Po drodze do Sosen wrzuciłem list do skrzynki (…)”. Po tej sekwencji wydarzeń mówiący te słowa bohater dotarł do posiadłości „Sosny”, odbył angielski zwyczaj powitalny, poczekał, aż witająca go córka pana domu zaparzy kawę, poszedł z nią i tą kawą na taras, przeszedł cały długi ogród i dopiero wówczas: „Kościelne dzwony wzywały wiernych na poranne nabożeństwo (…)”. Z tego wynika, że albo się pani autorce solidnie popierdzieliło, albo poranne nabożeństwo w kościele anglikańskim (Wielka Brytania, kwiecień 1951 roku) odbywa się co najmniej koło dwunastej, jeśli nie po południu!

9. (s. 148) Wyżej wymieniona córka pana domu kazała bohaterowi przynieść z kuchni kubeczki oraz tacę, wrócić i pójść z nią na taras. Gdy ten znalazł się w kuchni rzucił okiem na leżącą tam książkę. W tym celu musiał przesunąć leżące na niej gazety: „(…) dlatego zaczekałem, aż Elie odwróci się do mnie plecami (…)”. Niby skąd się ona tam wzięła? Autorka nie wspomina o jej przybyciu do kuchni. Z resztą jaki byłby sens wysyłania kogoś po kawę i natychmiast iścia za nim? Nie trafi sam do kuchni, borok?

10. (s. 152) „Zależało im, żeby wydobyć jacht w spokojnym, ustronnym miejscu…” — czy nie jest przypadkiem tak, że dowolny zatopiony statek raczej wydobywa się w miejscu, w którym zatonął? W owo ustronne miejsce ciągnęli jacht po dnie i dopiero wydobyli, czy najpierw wydobyli i w powietrzu przetransportowali do spokojnego zakątka, zatopili i ponownie wydobyli? Autorka wykazuje tu dość zaskakującą ignorancję wobec logiki.

11. (s. 157) „Czy Maxim zamordował Rebekę, wierząc, że jest ona w ciąży?” — a niby na podstawie czego miałby opierać swoje domysły, co do stanu błogosławionego swej żony? Skoro autorka kilka akapitów wcześniej wyraźnie zaznaczyła, że przez pięć lat bezskutecznie starali się o potomstwo. Zaś o fakcie, że Rebeka w dniu śmierci udała się do ginekologa (na czym niby rzekomo jej mąż miał opierać powyższe domysły), wszyscy dowiedzieli się już sporo po jej zniknięciu, gdy odnaleziono jej pamiętnik — ten fakt jest podkreślany w książce trzy razy. W dniu zabójstwa mąż nie miał więc bladego pojęcia, ani żadnych podstaw, by wierzyć, czy zakładać, że jego żona jest w ciąży!

12. (s. 163) „Po śmierci rodziców okazało się, że siostry muszą spłacić długi, których istnienia nawet nie podejrzewały. I wyłożyć sporą sumę na podatek od odziedziczonego majątku. W ten sposób nagle, dosłownie z dnia na dzień, musiały nauczyć się żyć w warunkach zupełnie innych niż te, do jakich przywykły (…)”. Potem jeszcze jest wspomnienie o malutkim domku i równie malutkiej kuchni. I jakoś mi to nie leży. Bo jeśli się nie mylę, to podatek zawsze się płaci od jakieś, znacznie większej sumy. Suma ta potem zostaje. Trudno mi wyobrazić sobie, by zapłacić podatek i zupełnie zbiednieć. Krótko mówiąc, trudno mi wyobrazić sobie sytuację, w której ktoś dziedziczy długi i jednocześnie płaci podatek (od czego?), a ostatecznie zostaje z niczym i totalnie biednieje. Gdzie podziała się kwota / wartość, od której zapłacono ów podatek?

13. (s. 172) gdzieś w tych okolicach pojawia się informacja, że firma wspomnianego poniżej Tabba splajtowała po tym, jak udowodnił on, że łajbę Rebeki zatopiono. Jakoś nie potrafię znaleźć logicznego związku między wykorzystaniem opinii specjalisty w sprawie sądowej, a plajtą jego firmy. Je

14. (s. 174) „Siedziba byłej firmy Tabba robiła uczciwe, porządne wrażenie, budynek miał prawdopodobnie około dwustu lat (…) Przypomniałem sobie długi zawijas, jakim młoda Rebeka ozdobiła ostatnią literę wyrazu >>opowieść<< w tytule wypisanym na pierwszej stronie czarnego notatnika (…)”. Tutaj mamy aż kilka błędów:

a) Na tym etapie powieści nie wiadomo, kto podpisał i wysłał pamiętnik — uprzedzanie faktów.

b) Nie widzę żadnego związku między firmą szkutniczą, a tajemniczym pamiętnikiem? Typowe dla autorki bezsensowne wodolejstwo. Jakim cudem cytowane skojarzenie mogło powstać w głowie bohatera oglądającego budynek jakiejś firmy — wie tylko autorka.

c) Czy budynek może robić „uczciwe wrażenie”? Człowiek tak, ale nieruchomość?

15. (s. 177) „(…) renta jaką otrzymuje z majątku Manderley (…)”. Rany! Przecież Manderley spłonęło dwadzieścia lat temu, a jego właściciele umarli bezdzietnie! Dziadek może co najwyżej otrzymywać rentę państwową. Sugerowanie, że właściciel ziemski (o ile w ogóle jeszcze żyje) ma obowiązek wypłacać rentę swoim pracownikom w dwadzieścia lat po zniszczeniu posiadłości to poważny brak znajomości realiów.

16. (s. 225) autorka (albo tłumacz) myli imiona „Isabel” i „Isolda”, które nie są odmianami tego samego tylko dwoma różnymi imionami. Nam też się to zdarza, gdy w mowie potocznej mylimy „Lecha” i „Leszka”. Ale to jest mowa potoczna, a nie książka, która przechodzi przez gęste sito korekty (a przynajmniej powinna)!

17. (s. 233) „Nie wspomniałem o notatniku, które tego samego dnia ktoś przysłał pułkownikowi Julyanowi (…)”. Przecież to wydarzenie miało miejsce co najmniej tydzień lub dwa wcześniej, a nie tego samego dnia!

18. (s. 254) Jak już wspomniałem, główna bohaterka udała się do Londynu, gdzie od swojego lekarza-ginekologa dowiedziała się, że jest śmiertelnie chora i pozostało jej niewiele życia. Po otrzymaniu tej diagnozy udała się w trwającą kilka godzin podróż powrotną do swojej posiadłości, tam spędziła kilka godzin w domku na plaży, następnie wzięła swój jacht, wypłynęła w morze i popełniła samobójstwo topiąc się razem z okrętem. W książce potrzeba aż dwieście pięćdziesiąt stron ględzenia autorki, by jeden z jej bohaterów wpadł na pomysł, iż gdyby to faktycznie było samobójstwo, to młoda kobieta miała po drodze co najmniej kilka sposobności rozstania się z ziemskim padołem łez i nie musiałaby w tym celu odbywać długiej podróży, ani topić się razem ze swoim statkiem w morzu. Londyńska Tamiza była znacznie bliżej. Co więcej – po dwustu pięćdziesięciu stronach do takiej szokująco oczywistej myśli doszedł jedynie jeden z wielu bohaterów. Bo wspominane śledztwo po śmierci Rebeki, mające miejsce dwadzieścia lat wcześniej, nie doprowadziło nikogo do takich wniosków i zakończyło się stwierdzeniem, że jednak było to samobójstwo. Brytyjscy śledczy powinni się w tym miejscu śmiertelnie obrazić na autorkę, za to że zrobiła z nich w swojej powieści kompletnych kretynów.

19. (s. 239) „(…) Nie chcę być z tobą! Wstrętna stara krowa! Niedobrze mi się robi, kiedy na ciebie patrzę! zaraz się porzygam, cholera!” — oto według autorki książki reakcja kilkuletniego chłopca z sierocińca na propozycję wspólnego wyjazdu złożoną przez jego nową, adopcyjną matkę. Cóż… Nie jestem psychologiem dziecięcym, więc nie mogę wypowiadać się za bardzo na ten temat. Szczególnie o pokręconych umysłach dzieci z domów dziecka. Ale mimo wszystko – biorąc pod uwagę wszystkie te opowieści o tym, że naczelnym marzeniem każdego malca jest dom, ciepło ogniska domowego i rodzina — trudno mi uwierzyć w taką reakcję i sądzę, że autorka solidnie, bardzo solidnie przesadziła, aby nadać sztucznej dramaturgii scenie.

20. (s. 292) „Jest przypływ i jęzory morskiej piany liżą zachodnie okno (…)”. Uff… co tam dzisiaj rano paliliśmy, przed przystąpieniem do pisania, pani Beauman? Boś pani poetycko poszybowała, jak po zdrowej porcji maryśki. A poważnie — jeśli „jęzory piany” sięgają okna (nawet w przypadku domku na plaży) to albo ma on okna od podłogi, albo drzwi są do połowy wysokości w wodzie, czyli domek tonie. Ponieważ domki na plaży zwykle nie mają drzwi wejściowych o szczelności grodzi na pokładzie łodzi podwodnych, więc podobne ilości wody powinny znajdować się w środku. Ale natchniona Rebeka gwiżdże na to i nadal pisze swój pamiętnik. O, Jezu…

21. (s. 347) „Domek jest wilgotny, więc najlepiej chować ważne rzeczy w szczelnie zamkniętych pojemnikach – ja wkładam swoje zapiski do starej puszki po herbatnikach (…)”. Więc jednak domek zalało? Szok! No, i jest jeszcze jeden problem. Książka (495 stron wodolejstwa) to kopia czterech pamiętników. Mimo, że tylko jeden z nich jest pamiętnikiem Rebeki, to jednak ciągle ma przeszło sto stron. Stąd wniosek, że musiały to być bardzo duże pudełka po herbatnikach.

22. (s. 350) Autorka przez kilka stron serwuje nam obraz super troskliwej kobiety w ciąży, która nawet lekką egzaltacją, czy niepotrzebnymi emocjami nie chce narazić swego dziecka na niebezpieczeństwo. Po to tylko, by na końcu dokleić do tego cudownego obrazu opis kobiety, która pali, jak smok i odżywia się mini-porcjami, o nieregularnych porach. Wewnętrznie sprzeczne — delikatnie mówiąc. Głupie — mówiąc trochę dosadniej.

23. (s. 350) Tutaj tłumaczowi poprzestawiały się lekko przecinki oraz zależność zdań podrzędnych od nadrzędnych i wyszła nam taka oto karkołomna konstrukcja językowa: „W tym fotelu siadała przede mną biedna Virginia, babka Maxa, zanim namówiłam ją, żeby przeniosła się do dworku w ogrodzie, być może jego prababka i praprababka(…)”. Banan na twarzy! Czytałem siedem razy i sensu nie znalazłem! A na dokładkę oczywiście logiczna bzdura! Rebeka zginęła, czy tam — popełniła samobójstwo — przed II wojną światową, czyli w latach trzydziestych XX wieku. Już w jej przypadku trudno uwierzyć w istnienie typowego fotela ginekologicznego, kobiety chodzące do ginekologa i siadające na takimż fotelu. A co dopiero prababka i praprababka, czyli początek XIX wieku, a może nawet koniec XVIII wieku! W tamtych czasach lekarz odwiedzał panie (jeśli były odpowiednio bogate; biedota się nie leczyła!) i badał je na klęcząco, w ogóle nie oglądając łona — czego dowodzi ilustracja w rozdziale „Examination” w haśle „Gynaecology” w angielskiej Wikipedii. A gdzież by tam o jakimś fotelu ginekologicznym w tych czasach pomyśleć? Brednie, pani Beauman, brednie!

24. (s. 389) „(…) tekturowe pudło pełne kawałków materiału zbyt wilgotnego, by dało się je spalić (…)”. Po dwudziestu latach? Jakim cudem po dwudziestu latach coś może być zbyt wilgotne? Nie mówiąc już o tym, że dwudziestoletnia wilgotna tektura by po prostu zgniła!

25. (s. 392) „Przytroczyli do niego całą ścianę pomrukujących, bzyczących monitorów (…)”. Akcja dzieje się w kwietniu 1951 roku i o ile się nie mylę, to trochę za wcześnie na monitory w szpitalach. Co prawda oscyloskop, używany pierwotnie do tego celu, wymyślił już Thomas Edison. Ale na początku były to urządzenia bardzo drogie, kupowane w ilościach po 1-2 sztuki na cały uniwersytet lub wielkie laboratorium. Mały, lokalny, państwowy szpital w małej, brytyjskiej dziurze raczej nie mógł by sobie na coś takiego pozwolić. Na jeden monitor na szpital! A co dopiero na całą ścianę monitorów dla każdego ciężej chorego pacjenta! Totalny anachronizm. Teorię moją popiera hasło „Elektrokardiografia” w polskiej Wikipedii, gdzie przedstawiony jest popularny w latach 50. i 60. XX wieku aparat do wykonywania EKG w postaci maszyny drukującej pasek z wykresem EKG. Stąd daleko jeszcze do monitorów. Natomiast, czemu owe monitory, gdyby w ogóle istniały, miałyby bzyczeć i mruczeć — wie tylko pani Beauman. Bzyczenie starych monitorów świadczyło o ogromnym polu elektromagnetycznym, jakie one wytarzają. To chyba nie jest najlepsze i najzdrowsze dla starego, schorowanego, chorującego na serce człowieka, nieprawdaż?

26. (s. 393) „Myślę, że uprzedziłam się do neigo, ponieważ nie podobało mi się, iż lekceważąc wolę ojca, nalegał, aby został w szpitalu (…)”. Hm… Lekarz (!), widząc zły stan zdrowia pacjenta, nakazuje mu zostać w szpitalu, czym sprzeciwia się jego woli (co normalne – mało kto lubi przebywać w szpitalu). Córka pacjenta uprzedza się po tym negatywnie do lekarza. Bo ten przecież wykonywał tylko swój zawód i robił, co mu dyktowało doświadczenie oraz wiedza. Autorka kreśli nam tu chyba kolejną, po głównej bohaterce, idiotkę w tej książce. Nie lubię pani doktor, bo kazała mi zostać w szpitalu, żebym przez przypadek nie umarł!

27. (s. 451) Bohaterowie dyskutują różne (nieraz spiskowe) teorie na temat przyczyn śmierci Rebeki, głównej bohaterki. Bo według pani autorki, ciało odnalezione po roku od śmierci (przebywające przez ten czas w dość dobrze konserwującej wodzie słonej) całkowicie uniemożliwia jakąkolwiek diagnozę przyczyn i dlatego nie poddaje się go absolutnie badaniu patologicznemu.

28. (s. 474) Pułkownik Julyan zwraca się do „byłego” Terence’a Graya jego prawdziwym nazwiskiem. Autorka nie wyjaśnia ani w jakich okolicznościach je poznał. Nie ma też słowa wyjaśnienia, czemu ten rzekomo wysokiej klasy arystokrata nie obraził się ani nawet słowem nie wspomniał o fakcie bycia wielokrotnie i notorycznie oszukiwanym. Mimo, że kilkaset stron wcześniej, na początku książki kreślił samego siebie, jako tak wysoce kulturalnego arystokratę, iż zastanawiał się, czy wypada mu dopuścić Graya, strasznego prowincjusza, do odrobinę bardziej poufałych stosunków. Ja tam żadnym arystokratą nie jestem. Ale gdyby cieszący się moją sympatią i spędzający w moim domu wiele czasu człowiek okazał się być notorycznym oszustem, który kadził mnie miesiącami fałszywym nazwiskiem i wyssanymi z palca bajeczkami, to chyba bym się lekko wkurzył. Przynajmniej oczekiwałbym od niego jakichś konstruktywnych wyjaśnień takiego stanu rzeczy, albo w ogóle odpuściłbym dalszą znajomość. A już na pewno nie przeszedłbym do porządku dziennego nad tym faktem, bez słowa wyjaśnienia.

Zostaw komentarz