Ken Follett — Na skrzydłach orłów

Nie ukrywam, że do książki byłem negatywnie nastawiony od pierwszych sekund słuchania. Rozpoczyna się ona bowiem listą bohaterów, mającą kilkadziesiąt nazwisk i kilka minut słuchania. Przeciętny czytelnik nie pamięta z niej absolutnie nic już pięć minut później, a ilość nazwisk, czyli przyszłych bohaterów książki po prostu poraża. Dlatego nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem, po co autor zastosował zabieg, który odstrasza czytelnika od dalszego czytania niemalże od pierwszej chwili.

To pierwsza w mojej kolekcji książka Kena Folletta tak bliska faktom i prawdziwym wydarzeniom, że będąca niemalże dokumentem. I zarazem pierwsza książka tego autora, w której znalazłem aż tyle błędów. Miejscami żenujących, miejscami skrajnie głupich — jak by autor nie niemalże-dokument, ale zupełnie plastikową fikcję pisał.

Biorąc pod uwagę fakt, że w pozostałych książkach Kena Folletta (wielokrotnie słuchanych!) nie znalazłem ani jednego błędu, to ilość (i często rodzaj) błędów w „Na skrzydłach orłów” mnie po prostu zmiażdżyła — 166 (!) błędów, niektóre rozległe na pół strony (z podpunktami), oraz 14,5 tys. wyrazów (ponad 108 tys. znaków)!

Na dobry początek…

…błędy, które nie zostały popełnione przez autora książki:

1. Pierwszy to nagranie lektora, który przez całą książkę, z uporem maniaka czyta niektóre angielskie wyrazy („Paul”, „marines”) dosłownie mimo, że z innymi radzi sobie bezbłędnie. No, może z wyjątkiem hotelu Sheraton, którego nazwę czyta „Szejreton”.

Kojarzę jeszcze jednego takiego specjalistę (lektora jedne z książek Jeffrey’a Archera). On też wszystkie anglicyzmy czytał bezbłędnie z wyjątkiem dwóch, czy trzech stanów USA, które z uporem maniaka czytał dosłownie („pojechał do utach”).

2. Tłumacz za to zastrzelił mnie na początku drugiego rozdziału pierwszej części książki, gdy opisując rezydencję Rossa Perrota z „wanny z jacuzzi” zrobił „Wannę Jacuzziego” (przeczytaną przez lektora przebosko jako „wanna dżakucciego”)! Prawie udławiłem się bułką ze śmiechu.

3. Żeby było do kompletu, to autor użył w książce dość dziwnego (oryginalnego) pomysłu, w którym to rozdziały dzielą się na części. Mnie to niestety nie kupiło i brzmiało mi dość dziwnie. Mimo wszystko jestem przyzwyczajony do klasycznego układu, w którym książka dzieli się na tomy lub części (lub nie) i w którym jedna część zawiera kilka rozdziałów. A nie odwrotnie — jeden rozdział zawiera kilka części. Rozdziały, owszem, też mają swoje wydzielone fragmenty (w druku oddzielone gwiazdkami lub dłuższym odstępem), ale tego lektor nie czyta i co najwyżej robi głosową pauzę, nieco dłuższą od pauzy między akapitami.

4. Żeby było już tak całkowicie do kompletu, to podobnie błysnął również wydawca polskiej książki (wydanie z 1990 roku, w tłumaczeniu Roberta Stażyńskiego). Nazwę „język farsi” pisze kursywą (jako zapożyczenie z języka obcego) mimo, że jest to pełnowartościowy język i wyraz występujący w języku polskim. Ponadto, jednego z bohaterów książki nazywa „Mr Fish” zapominając, że język angielski po skrócie „Mr” bezwzględnie nakazuje kropkę.

Acha, i małe wyjaśnienie. Prawidłowy zapis nazwiska ajatollaha to „Chomejni” (przez „jot”), nie „Chomeini”. Zarówno w książce, jak i w wielu słownikach języka polskiego nazwisko to pisane jest błędnie przez krótkie „i”.

Przygotowania w USA

No, to jest niestety dramatyczna porażka, jakiej nigdy nie spodziewałbym się u tego autora. Po kolei:

1. Autor już na dzień dobry popełnia poważny błąd warsztatowy. Lista członków grupy jest z góry znana i przewidziana. Ani Ross Perrot nie obciąża sobie głowy myśleniem, co stanie się, jeśli któryś z członków grupy zrezygnuje lub zostanie odrzucony przez ppłk Simonsa. Ani sam Simons nie trudzi się myśleniem jak dokończy akcję, w której każdy z grupy ma kluczowe zadania, w przypadku zranienia, śmierci lub aresztowania któregoś z członków. Lista nazwisk zostaje ustalona przez pracowników Perrota na początku i tak już zostaje. Słabe.

2. Jim Schwebach nie może zrobić bomby opartej na zegarku elektronicznym, bo takie są rzekomo niedostępne w Teheranie (sic!). A musi bezwzględnie zaprojektować bombę opartą o materiały dostępne w Teheranie. I ostatecznie projektuje ją w oparciu o świecę. Materiałów do konstrukcji bomby nie można przemycić na pokładzie samolotu. Wydaje się dość oczywiste, jeśli to samolot pasażerski. Szkoda tylko, że chwilę później okazuje się, iż materiałów do konstrukcji bomby co prawda przemycić się nie da w samolocie, ale za to bez problemów uda się przemycić… osiem pistoletów typu Walter i pięć tysięcy sztuk amunicji.

3. Skoro bomby nie da się wwieźć to Teheranu, to autor zupełnym milczeniem pominął fakt, skąd (oprócz owego nieszczęsnego detonatora opartego na świecy) na miejscu zorganizują sam materiał wybuchowy.

4. W Stanach Zjednoczonych grupa szuka portów lotniczych, które nie prześwietlają bagaży (były takie pod koniec lat siedemdziesiątych?), aby przemycić broń i amunicję. Temat po stronie ogarniętego rebelią Teheranu (gdzie przylatujący Amerykanie, popierający znienawidzonego Szacha, są zdefinicji traktowani jako najbardziej podejrzani) zostaje pominięty milczeniem, na zasadzie „jakoś to będzie”. Ani autor ani grupa prawie w ogóle nie przejmuje się tym, jak przemycą broń i amunicję przez kontrolę po przylocie? Moim zdaniem to spore przeoczenie ze strony autora i mocne naciąganie nierealnego planu aby uczynić go realnym.

5. Jedyny pomysł, jaki planują to założenie, że każdy pasażer oprócz bagażu z ukrytą (w podwójnym dnie) bronią i amunicją, będzie posiadał identyczną walizkę bez ukrytej broni. W razie nakrycia uzna, że to nie jego bagaż i wróci do punktu kontroli bezpieczeństwa po rzekomo właściwą walizkę (tą bez broni). Ten plan ma tyle dziur, że to się aż w głowie nie mieści. W kolejności:

a) od chyba lat pięćdziesiątych walizki na pokładach samolotów są powiązane nazwiskami z pasażerami; założenie „to nie moja walizka” jest więc pozbawione sensu u podstaw,

b) nie wiadomo, kto dostarczy „fałszywe” walizki (te bez broni); jeśli pracownicy IDS w Teheranie, to jak niby wniosą je na teren przylotów i podrzucą we właściwe miejsce; skąd wezmą w Teheranie siedem walizek identycznych jak walizki przylatujących, skoro nie potrafią na miejscu zorganizować broni i trzeba ją przemycać z USA; jak dostąną się (jako nie-pasażerowie) z tymi walizkami na teren hali przylotów?

c) jeśli fałszywe walizki ma przywieźć ze sobą grupa z USA, to czy przypadkiem nie będzie wyglądało podejrzanie (szczególnie w ogarniętym anty-Szachową i anty-amerykańską paranoją Teheranie), że na pokładzie jednego samolotu znajduje się ośmiu obywateli USA oraz osiem kompletów po dwie identycznie wyglądające walizki?

d) powtarzam po raz n-ty; Teheran objęty jest rewoltą i przepełniony nienawiścią do Amerykanów; skąd więc u autora idiotyczne założenie, że w przypadku znalezienia broni w walizce jednego z ośmiu podróżujących danym lotem Amerykanów, nie tylko wyłga się on fałszywą walizką ale również pozostała siódemka przejdzie bez przeszkód? Jestem przekonany, że byłby wprost przeciwnie; jedna walizka amerykańsa z bronią oznaczałaby odstawienie na bok całej ósemki, drobiazgowe trzepanie ich bagażu, znalezienie pozostałej broni (każda walizka miała mieć broń ukrytą w identyczny sposób — w podwójnym dni), aresztowanie wszystkich i spalenie akcji na panewce; wydaje mi się, że w momencie, gdy autor wymyślił, że broń zostanie wwieziona do Teheranu zamiast być zorganizowana na miejscu, to już wówczas wątek ten (a przez to w zasadzie cała książka) przestał mieć jakikolwiek sens,

e) zakładając, że cokolwiek z powyższych bredni ma sens (a nie ma) i udaje się przejść przez kontrolę dajmy na to sześciu członkom grupy, a bagaże dwójki są rekwirowane ze względu na posiadaną broń, ale ci wyłgują się tymi drugimi walizkami i nie są aresztowani, to jak niby zarekwirowana cześć (m.in. brakujące pistolety) miałaby zostać uzupełniona na miejscu, skoro w Iranie nie da się zorganizować podobno nawet budzika elektronicznego?

6. Autor w ogóle nie sili się na wyjaśnienie, dlaczego grupa ma przybyć do Teheranu na pokładzie samolotu rejsowego (o ile tak jest w rzeczywistości), a wrócić samolotem wojskowym. Dlaczego nie mogli przylecieć na miejsce samolotem wojskowym i uniknąć całego powyższego naciąganego cyrku z przemytem broni do ogarniętego rebelią kraju. Dyplomacja USA stwierdziła, że nie kiwnie w sprawie palcem, bo oprócz dwójki pracowników IDS ma jeszcze na głowie dwanaście tysięcy innych Amerykanów w USA. Jeśli to jest powód konieczności przylotu lotem rejsowym, to czemu niby wojsko amerykańskie miałoby się zgodzić na zabranie ściganych zbiegów z więzienia ze sobą z bazy wojskowej? Wątek dotarcia i powrotu jest kolejnym z mocno niedopracowanych wątków w tej książce.

7. Opis projektu bomby:

Spalił początkowo świecę, aby ustalić, jak długo to trwa, potem odciął taki jej kawałek, który powinien był spalić się w ciągu piętnastu minut. Następnie oskrobał główki kilku staroświeckich zapałek fosforowych, sproszkował materiał zapalający i zawinął go w kawałek aluminiowej folii kuchennej. Potem przymocował folię do podstawy świecy. Kiedy świeca wypaliła się do końca, nagrzała folię aluminiową i sproszkowane główki zapałek eksplodowały.

Nie jestem chemikiem, ale jestem prawie pewien, że świeca nie jest w stanie rozgrzać folii tak bardzo, a sama folia aluminiowa przenieść ciepła na tyle skutecznie, aby spowodować zapłon główek zapałek. Myślę, że do zapalenia zapałki potrzebny jest sam płomień, dodatkowa energia kinetyczna z potarcia główki o draskę lub naprawdę dużo ciepła. Myślę, że dużo prościej, sensowniej i co najważniejsze pewniej byłoby po prostu obsypać podstawę świecy główkami zapałek, żeby zapalił je płomień dogasającej świecy, a nie liczyć na jakieś przenoszenie energii cieplnej przez folię aluminiową.

8. Tego zdania już w ogóle nie rozumiem:

Spód foliowego pakietu był cieńszy i dlatego siła eksplozji kierowała się w dół.

Co ma wspólnego cieniuteńka folia aluminiowa z kierunkiem eksplozji? Skoro bomba miała spowodować podpalenie całego samochodu, to myślę że po folii, zapałkach, świecy i jeszcze pewnie połowie samochodu nie byłoby śladu po wybuchu. Sugerowanie, że cienka folia aluminiowa może sterować kierunkiem wybuchu to przecież brednia.

9. Plan dywersji:

Schwebach zaproponował podpalenie samochodu na ulicy prowadzącej z więzienia. Simons nie był pewien, czy to wystarczy — chciał wysadzić w powietrze cały budynek.

Eee… cały budynek więzienia Simons chciał wysadzić? I kogo zamierzał uratować później ze zgliszczy? Chyba znowu tłumacz popisał się umiejętnościami.

Przygotowania w Teheranie

1. Spotkanie w więzieniu w Teheranie, w którym wzięli udział Coburn, Majid, Paul oraz Bill, a także zarządzający więzieniem pułkownik wraz z drugim Irańczykiem to kolejny niedopracowany i mocno naciągany wątek w książce. Autor opowiada najpierw, że ów drugi Irańczyk jest zawsze obecny w czasie odwiedzin, doskonale mówi po angielsku i najprawdopodobniej ma podsłuchiwać rozmowy prowadzone po angielsku. Następnie stwierdza jedynie:

Coburn powiedział Majidowi, że nie chce być podsłuchiwany w czasie rozmowy z Paulem, i Majid zgodził się odwrócić uwagę drugiego Irańczyka.

i… przechodzi nad tym do porządku dziennego, uznając sprawę za załatwioną. Coburn bez żadnej żenady, ściszenia głosu, czy jakiegoś owijania w bawełnę pyta Billa o rozkład dnia, ilość strażników, ich uzbrojenie, czy budowę więzienia, niemalże planuje wraz z nim akcję odbicia, tamten odpowiada mu równie głośno i równie bez żadnego skrępowania, a autor udaje, że wszystko jest w porządku i żadnego kitu czytelnikowi nie wciska.

Dla wyjaśnienia: jeśli ktoś biegle mówi po angielsku i jego bezpośrednim zadaniem jest podsłuchiwanie rozmów więźniów, to nie da się go „zagadać” na tyle skutecznie, by nie słyszał głośno wypowiadanych pytań o stan uzbrojenia, czy liczebny strażników. By nie wyciągnął z tego odpowiednich wniosków i nie przekazał ich swemu przełożonemu. Dla autora nie jest to jednak problemem.

2. W trakcie lotu Rossa Perrota z Londynu do Teheranu okazało się, że parę minut po starcie wysiadł system hydrauliczny samolotu i musieli zawrócić.

Well… gdy wysiada system hydrauliczny samolotu to samolot zwykle zawraca, ale pionowo w dół. W samolotach (produkowanych w latach siedemdziesiątych) hydraulika (nie elektronika, jak współcześnie) była odpowiedzialna za wychylenia lotek steru pionowego i wysokości. Uszkodzenie układu hydraulicznego powodowało praktycznie zerową możliwość sterowania samolotem w pionie i poziomie toteż maszyna najczęściej rozbijała się.

Nie słyszałem jeszcze o przypadku bezpiecznego wylądowania samolotu z całkowicie uszkodzonym systemem hydraulicznym (na co wskazuje zwrot „wysiadł”). Autor najwyraźniej jednak słyszał.

3. I dalej:

„Lear” pozostawił za sobą pustynię i nabierał wysokości nad górami zachodniego Iranu.

Z Ammanu w Jordanii do Teheranu w Iranie leci się około siedmiu godzin. Samolot nie mógł więc nabierać wysokości nad górami Iranu, bo raczej w tym miejscu schodził już z wysokości przelotowej do lądowania. Samolot zwykle nabiera wysokości zaraz po starcie, co wie każdy, kto kiedykolwiek samolotem pasażerskim leciał.

Nie mógł też nabierać wysokości, żeby „przeskoczyć” nad górami, bo (ze względu na mniejsze opory powietrza i zużycie paliwa) wysokość przelotowa samolotów odrzutowych wynosi 8-11 tys. metrów a góry Elburs w północno-zachodniej części Wyżyny Irańskiej rzadko kiedy przekraczają 5000 m.

4. Logika matki Perrota (powtarzana przez niego co najmniej dwukrotnie) mnie po prostu rozwala. Jest rzeczą całkowicie oczywistą, że jako szef, musi zadbać o uwolnienie swoich uwięzionych podwładnych. Ale czemu, do diabła, musi to robić osobiście?

Perrot pasuje do ogarniętego rewolucją Teheranu i do montowanej na jego zlecenie akcji ratunkowej, jak pięść do nosa. Każdy, absolutnie każdy argument przemawia przeciwko jego obecności (zaczynając od tego, że był to podobno inteligenty facet, a kończąc na tym, że jego aresztowanie totalnie rozpieprzyło by akcję). A mimo to leci on tam. Gdyby nie fakt, że książka podobno opisuje rzeczywiste wydarzenia byłbym przekonany, że autor na siłę dorobią ten wątek do jakiegoś swojego zamysłu.

5. W tym miejscu książki autor wspomina, że jednym z najbardziej przerażających przeżyć Rossa Perrota było spotkanie w latach młodości ze „złodziejem na gazeciarskich trasach w Texarkanie”. Przeczy tym sam sobie. Znacznie wcześniej stwierdził bowiem, że Ross podczas wieloletniego rozwożenia gazet w młodości „miał szczęście — nigdy nie stracił pieniędzy”.

6. Tego zdania:

Dzisiaj Cathy Gallagher poprosiła go, żeby zaopiekował się jej pudlem, Buffy. Zabrzmiało to tak, jakby czyniła mu zaszczyt, było świadectwem jej wielkiego szacunku dla Perota.

nie rozumiem zupełnie. Po prostu kompletnie. Poproszenie multimilionera, prezesa gigantycznej korporacji, w samym środku organizowania akcji odbicia więźniów z teherańskiego więzienia, o opiekę nad psem jest wyrazem szacunku dla niego? Ekskjuzmi, ale o co kaman?

Powrót Perrota z Teheranu

Ten relatywnie krótki fragment powieści kwitnie taką ilością błędów, że aż ma się wrażenie, iż autor książki nigdy nie leciał samolotem.

1. Najpierw narrator stwierdza, że Perrot dostał rezerwację na rejs nr 200 British Airways do Londynu przez Kuwejt.

Teheran leży w odległości 6,5 godziny lotu samolotem i zapewniam autora, że British Airways pod koniec lat siedemdziesiątych XX wieku na pewno dysponował flotą zdolną przelecieć ten dystans bez międzylądowania (jak chcieliby pokonywać ocean, gdyby sześciogodzinny lot wymagał przerwy?).

Każde międzylądowanie jest kolosalnie drogie. Mam tu na myśli horrendalne — w stosunku do kosztów paliwa na locie bezpośrednim — koszty operacji lotniczych związanych z podejściem do lądowania, lądowanie, kołowaniem na pasie, startem i ponownym wznoszeniem się. Opłaty dla sieci kontrolerów lotu, opłaty dla kontrolerów w wieży za operację lądowania i startu, opłaty lotniskowe, dodatkowe zużycie paliwa wynikające z dodatkowego startu i lądowania… można by długo wymieniać. Dlatego linie lotnicze unikają międzylądowań jak ognia.

Gdyby jednak jakimś niewyobrażalnym cudem międzylądowanie było konieczne, to z pewnością samolot lądowałby w Turcji lub Rumunii, a nie — kurna — w Kuwejcie, który znajduje się 1000 km (prawie dwie godziny lotu!) na południowy zachód od Teheranu, czyli w prawie dokładnie przeciwnym kierunku niż znajdujący się na północnym zachodzie Londyn. Nóż się w kieszeni otwiera, że takiego formatu autor mógł taką pierdołę sprzedać w książce.

2. Najpierw autor kreśli Teheran jako skupisko szaleństwa antyamerykańskiego, do tego stopnia, że Perrot odwiedzający podwładnych w więzieniu musi być ubrany w lokalny strój i pochylać przy tym głowę, aby uniknąć rozpoznania nie-irańskiej karnacji skóry. Wyobrażane sobie przez nie go przy tym obrazy tego, co mogłoby się stać, gdyby go rozpoznano, jeżą włosy na głowie. Następnie zaś okazuje się, że pracownica check-inu na lotnisku widząc amerykański paszport nawet nie pofatyguje się, by spojrzeć na właściciela dokumentu. Jedno z drugim mi się ani trochę nie klei. Albo Teheran jest już w samym środku polowania na amerykańskie czarownice albo jeszcze jest w nim względnie spokojnie.

3. Jakie jest prawdopodobieństwo, że wśród 100-200 ewakuowanych osób znajdzie się osiem, tak podobnych do osadzonych, że rozważanie oszukania pracownika kontroli granicznej ma sens? Jakie jest prawdopodobieństwo, że taki pracownik kontroli granicznej nie rozpozna, iż fotografia faktycznie należy do innej osoby, jedynie do rzekomego właściciela dokumentu podobnej? Moim zdaniem w obu przypadkach minimalna. Autor twierdzi inaczej.

Jeśli to wątek zmyślony, to słaby i niepotrzebny. Jeśli prawdziwy, to muszę przyznać, że poziom paniki u niektórych pracowników EDS (objawiający się chwytaniem nawet absurdalnych rozwiązań) mocno mnie zaskoczył.

4. Międzylądowanie w Kuwejcie w celu… zatankowania paliwa?

Umarłem w butach! Gdy autor wcześniej wciskał kit o locie British Airways do Londynu przez Kuwejt, to próbowałem sobie to jakoś tłumaczyć tym, że był to faktycznie lot obsługiwany przez dwie linie lotnicze, z przesiadką w Kuwejcie. A tu nam autor serwuje piramidalną pierdołę, że na trasie mającej zaledwie dziewięć godzin lotu samolot musi już po niecałych dwóch godzinach lądować, żeby zatankować.

5. Rozwój dramatu:

Perot podszedł do otwartych drzwi. Stał wdychając świeże powietrze (…)

Mój Boże! Autor twierdzi, że gdy samolot jest tankowany to stewardessy otwierają drzwi! Niby, po co? Żeby pasażerowie mogli sobie losowo powypadać na płytę lotniska i połamać nogi just-for-fun? Czy może aby przewentylować kabinę pasażerską oparami paliwa jakie uwalniają się do atmosfery przy błyskawicznym tłoczeniu setek litrów paliwa do baków samolotu? Kpina celowa.

6. Autor znowu objawia piramidalne problemy z zegarkiem, gdy pisze o Rossie Perrocie oglądającym zachód słońca podczas międzylądowania w Kuwejcie. Zastanawiam się, jakim sposobem?

Samolot został zapowiedziany w Teheranie o szóstej wieczorem, a wyleciał pewnie z godzinę później. Do Kuwejtu leci się prawie dwie godziny, a różnica czasu między Teheranem a Kuwejtem wynosi zaledwie pół godziny, toteż samolot Perrota wylądował na miejscu około dwudziestej, może nawet trochę później. W styczniu i lutym słońce zachodzi w Kuwejcie około osiemnastej. Sorry, panie Follett, zegarek się panu zepsuł. Albo kalkulator…

7. W Teheranie nie można dostać absolutnie nic:

Zdecydowali, że oba pojazdy będą utrzymywać łączność przez krótkofalówki. Coburn zadzwonił do Merva Stauffera w Dallas i zamówił potrzebny sprzęt. Boulware miał zabrać aparaty do Londynu; Schwebach i Sculley udali się tam, aby spotkać się z nim i zabrać sprzęt.

Pół akapitu, trzy zdania i pierdoła za pierdołą:

a) już sama sugestia, że w Teheranie nie ma możliwości kupienia lub zorganizowania kilku krótkofalówek zakrawa na kpinę; rozumiem rewolucję i związany z tym zamęt oraz nienawiść do Amerykanów, ale na litość boską — to miasto ma dwanaście milionów mieszkańców, a EDS płaciło w twardej walucie (dolarach); z pewnością znalazłoby się kilkadziesiąt jeśli nie kilkaset sposobów na kupienie czegoś takiego na miejscu; ot choćby, chcący dorobić do marnego żołdu intendent koszarów; wojsko było po stronie Szacha i jak sam autor stwierdził wcześniej — nie kontrolowało już wtedy niczego; kto więc doliczyłby się paru zgubionych krótkofalówek,

b) skoro nie byli w stanie kupić na miejscu krótkofalówek, to jak zdobywali książki, przybory toaletowe, ciepłą bieliznę i to wszystko, co przynosili więźniom podczas wizyt?

c) ale OK, czepiam się, nie byli w stanie; tylko, że… EDS ma oddziały na całym świecie; czy naprawdę nie dało się zorganizować zakupu tych krótkofalówek gdzieś nieco bliżej Teheranu– na przykład we wspomnianym Kuwejcie; albo innym arabskim kraju tak, aby podróż po towar nie stanowiła aż tak dużego problemu jak podróż do „zgniłych, kapitalistycznych państw”; lub już w najgorszym wypadku w samym Londynie; naprawdę konieczne było kupowanie durnych krótkofalówek w Stanach Zjednoczonych i przesyłanie ich do Londynu; przecież to jest jeden wielki bełkot — to brzmi jak pseudo-post-apokaliptyczna wizja, w której dany towar można dostać tylko w jednym punkcie na świecie; brednie!

d) dobra; nigdzie indziej na świecie nie produkują krótkofalówek; czy jednak naprawdę aż tak konieczne było ponowne rozdzielanie grupy i wysyłanie dwóch jej członków do Londynu tylko po to, by odebrać kilka krótkofalówek; autor sam stwierdził kilka stron wcześniej, że zdobycie biletów lotniczych do Teheranu było tak astronomicznie trudne, że wspomniany Schwebach dołączył do grupy dopiero po tygodniu; a tu przychodzi pułkownik Simons i mówi do niego: „Sorry, misiu! Wiem, że dotarcie tu zabrało Ci ponad tydzień, ale… weź, no… skocz się do Londynu po te parę krótkofalówek… które Ci tam jutro z Dallas przywiozą!”; szczęka opada — DHL i UPS się zwinęły i dwunastomilionowe miasto jest odcięte od jakichkolwiek usług kurierskich lub transportowych; ze względu na rewolucję paczki dostarczane są na wielbłądach…

A gdy już te nieszczęsne krótkofalówki są kupowane to okazuje się — wiele stron dalej — że Stauffer do sześciu urządzeń kupił dziesięć zasilaczy sieciowych (o przejściówkach na wtyczkę irańską autor milczy) oraz jeden prostownik do ładowania urządzenia z akumulatora samochodu. Biorąc pod uwagę akcję w terenie, rozkręcającą się w Teheranie rewolucję oraz wielokrotnie wspominane w książce ciągłe zaniki prądu w mieście, spodziewałbym się dokładnie odwrotnych zakupów.

Drogi ucieczki z Teheranu

1. Rashid i ta jego padaczka. Nie rozumiem, czemu w celu uzyskania zwolnienia z wojska konieczne było niby wielokrotnie i trwające wiele godzin (!) udawane ataki padaczki? Przecież, jeśli gra aktorska była sugestywna, to wystarczyłoby kilka minut pokazu, aby lekarz uwierzył. A jeśli udawanie było kiepskie to równie krótki czas wystarczyłby, żeby Rashid wylądował w wariatkowie.

No i kompletnie nie rozumiem, dlaczego zdobycie odroczenia służby wojskowej przez udawanie padaczki autor (lub tłumacz) określa jako: „sprawa była szalona, idiotyczna, niemożliwa do wykonania„? Myślę, że w samej tylko Polsce na przestrzeni lat takiego sposobu użyło kilkaset, jeśli nie kilka tysięcy poborowych. I nie jest to wcale ani niemożliwe ani tym bardziej idiotyczne.

2. Rashid zajmował się zwierzętami pozostawionymi przez ewakuowanych członków EDS. I mamy tu takie zdanie:

Dwa razy zabierał je wszystkie w klatkach na lotnisko, usłyszawszy, że będzie samolot, który weźmie je na pokład, ale za każdym razem lot odwoływano.

Że jak? Usłyszawszy, że będzie samolot? Może w radio? Przecież zwierzęta transportowane na pokładach samolotów mają takie same bilety lotnicze jak dwunożni pasażerowie i jest to procedura od zawsze ściśle przestrzegana, bo transport zwierzęcia wymaga odpowiedniego przygotowania ludzi i infrastruktury, zarówno na lotnisku jak i w samolocie. Nie ma więc absolutnie możliwości, by wywieźć samolotem pasażerskim skądś zwierzę „na okazję”.

3. Rashid próbował ułożyć list do Rossa Perota, który „jak mu się wydawało, był szefem EDS„. Jak mu się wydawało? Regularnemu, pełnoetatowemu pracownikowi firmy wydaje się, kto jest jej szefem? A nie może po prostu tego sprawdzić w kadrach lub zwyczajnie zapytać?

4. W pewnym momencie narrator stwierdza, że wydostanie więźniów z ewentualnego aresztu domowego wydawało się dość wątpliwe. To jest albo błąd logiczny albo kiepskie tłumaczenie. Albowiem wcześniej było powiedziane, że mocno wątpliwa jest zgoda na areszt domowy, ale gdyby jednak do tego doszło, to odbicie z niego więźniów nie powinno stanowić żadnego problemu.

5. I znowu pojawia się ten nieszczęsny „szef służby bezpieczeństwa PanAmu” mimo, że Teheran nie był dla PanAmu hubem toteż PanAm nie miał tam ani oddziału na terminalu, ani służby bezpieczeństwa ani szefa takiej służby.

6. A zdanie dalej mamy taki kawałek:

Zastanawiali się obaj nad możliwością wywiezienia uciekinierów regularnym rejsem, w uniformach obsługi samolotu (…) ale ostatecznie przepisy bezpieczeństwa linii lotniczych okazały się problemem nie do przeskoczenia.

Jakie przepisy? Jakiego bezpieczeństwa? Ubranie Paula i Billa w stroje stewardów miało przecież być tylko zmyłą dla pracowników lotniska i ew. wojskowych. Gdyby już dostali się na pokład samolotu, to usiedli by sobie na fotelach, jak zwykli pasażerowie (w ostateczności na fotelikach personelu pokładowego, gdyby samolot był pełny) i nie stanowiliby żadnego zagrożenia bezpieczeństwa ani niczego innego, co w ewentualnych przepisach mogłoby być zabronione.

7. Glenn Jackson w młodości pracował w ośrodku kierowania załogowymi lotami kosmicznymi NASA w Houston, gdzie pełnił funkcję kontrolera lotów. Do jego zadań należało układanie i obsługa programów wyliczających orbity do manewrów podczas lotu. Eee… kontroler lotu i programista w jednym? Twórca i tworzywo? Jakoś mi to mocno nie pasuje. Po pierwsze, do obu zawodów potrzeba tak wiele i tak skrajnie odmiennej wiedzy i doświadczenia, że nie sądzę, by jedna osoba była w stanie wyspecjalizować się w obu zawodach. A po drugie, to programy podobno pisze się na komputerze programisty, testuje na komputerze testera a dopiero potem uruchamia na serwerze. Czy mamy rozumieć, że Jackson odkryte błędy w programie poprawiał „na kolanie”, gdy rakieta była już w kosmosie?

8. Zdaniem narratora, do Kuwejtu przybywały samolotami setki Irańczyków bez paszportów. To zdanie jest nie tylko sprzeczne z wcześniejszymi opisami (o kontrolach paszportowych w Teheranie), ale również z przepisami (przypadki udanego wejścia na pokład samolotu bez paszportu lub innego dowodu tożsamości są pojedyncze i to w skali całego świata; na pewno nigdy nie było ich setek w skali jednego kraju) oraz z logiką (jaki byłby sens pracy kontroli granicznej Iranu, gdyby puszczała ona ludzi bez paszportów tylko po to, by za chwilę zostali odesłani z powrotem).

Przygotowania w Turcji

1. Simons służył w Turcji w latach pięćdziesiątych na tyle długo, by nauczyć się języka tureckiego. Nie udało mu się jednak dowiedzieć o tym kraju absolutnie nic więcej. Wybrał Turcję nad Kuwejtem wyłącznie ze względu na krótszą drogę z Teheranu do granicy tureckiej niż nad Zatokę Perską (faktycznie różnica ta wynosi zaledwie 100 km i godzinę jazdy samochodem). W ogóle się przy tym nie przejął takimi drobnostkami, jak opanowane przez Kurdów i Azerów pogranicze turecko-irańskie, na którym sto razy łatwiej udaje się zarobić kulkę niż przemycić dwóch amerykańskich zbiegów z więzienia. Biorąc to wszystko razem, chyba każdy doszedłby do wniosku, że wybór Turcji to samobójstwo. Najwyraźniej jednak ani autor, ani kreśleni przez niego bohaterowie nie ogarniają tego faktu.

2. Polska Wikipedia twierdzi, że Turcję w latach 1975–1980 cechował brak stabilności politycznej i gospodarczej. Zaś angielska mówi, że w tym okresie inflacja była trzycyfrowa, a bezrobocie wynosiło piętnaście procent. Ale czy aby na pewno to wystarczy, by nazwać to państwo „bardzo biednym krajem”? Pozwolę sobie jedynie zauważyć, że 1980 roku bilans krajowy w stosunku to PKB wynosił w Turcji -2,53% podczas, gdy w tym samym roku w Stanach Zjednoczonych wyniósł -2,66%. Czy o USA w latach osiemdziesiątych mamy też więc mówić „bardzo biedny kraj”?

Według mojej miary „bardzo biedne kraje” to kraje w Afryce, gdzie panuje głód a poziom bezrobocia sięga nawet 80-90%. Turcji było dość daleko do tego wtedy.

3. W Turcji końca lat siedemdziesiątych wyczarterowanie samolotu jest rzeczą podejrzaną, a prywatna osoba nie może być właścicielem samolotu lub śmigłowca. Posiadanie krótkofalówek jest surowo zabronione, a każdy zwykły radioodbiornik musi być zarejestrowany. Myślę, że pisząc takie rzeczy autor już najzwyczajniej w świecie bełkocze.

4. Sculley i Schwebach przylecieli do Istambułu z Londynu przez Kopenhagę. Lot z Londynu do Istambułu trwa zaledwie trzy godziny i nawet w trakcie II wojny światowej samoloty mogły odbyć tę trasę bez międzylądowania.

Żeby było śmieszniej, to trasa wiedzie nad Niemcami, Austrią, Węgrami i Rumunią (więc tam odbyłoby się ewentualne międzylądowanie) i ponownie (niemalże identycznie, jak w przypadku lotu z Teheranu do Londynu przez Kuwejt) ma Kopenhagę tysiąc kilometrów i półtorej godziny lotu w bok, kompletnie nie po drodze (czytaj: zestawić lot z Londynu do Istambułu przez Kopenhagę mógłby tylko idiota).

Myślę, że autor kompletnie nie ma pojęcia o rozkładach lotów samolotów oraz organizacji siatki lotów. Lub ewentualnie ma jakieś skrzywienie psychiczne związane z międzylądowaniem.

5. Kawałek dalej możemy odnaleźć taki oto smaczek:

Zaczął ich denerwować Simons, a także Coburn i Peche, którzy siedzieli w Teheranie i nie robili nic. Dlaczego ci faceci nie potrafli tego załatwić?

Facet w Istambule denerwuje się, dlaczego goście w Teheranie nie są w stanie załatwić transportu z… Istambułu do granicy turecko-irańskiej? Ekskjuzmi, ale o co kaman?

6. Boulware i Mr Fish musieli pół godziny (!) walić do drzwi mieszkania tajniak? Nawet nie wiem, jak to skomentować. Przecież chyba każdy odpuściłby sobie po najdalej pięciu minutach nieotwierania drzwi. Pomijając już fakt, że co to za tajniak, który pozwala, by trzy czwarte osiedla wiedziało, że ktoś go odwiedził?

7. Osiem tysięcy dolarów to 720 tys. lir tureckich w 1980 roku. Dzieląc obecne średnie zarobki w Turcji (524 EUR = 1725 TRY) przez obecną inflację (8,79%) a następnie mnożąc uzyskaną kwotę przez turecką inflację z 1989 roku (138,71) wyszło mi, że średni ówczesny dochód wynosił około 27 tys. lir tureckich miesięcznie.

Wynika z tego, że Ilsman za pomoc w przemycie dwóch amerykańskich byłych więźniów przez skrajnie niebezpieczną granicę turecko-iracką zażyczył sobie równowartość dwudziestu pięciu średnich ówczesnych pensji. Moim zdaniem niespecjalnie dużo. I na pewno stanowczo za mało, by nazywać 8000 dolarów majątkiem. Czy odpowiadające tej kwocie ówczesne 125 tys. złotych to majątek? Ktoś dziś wykonałby takie zadanie za tyle?

Rekonesans drogi do Serow

1. Na początku poznajemy profesora, bohatera trzeciorzędowego, który przyjechał do Teheranu, aby zabrać swoją amerykańską żonę i dzieci i wsadzić je w samolot do Stanów, a którego Simons odwoził. No i mocno trudno jest mi uwierzyć, że człowiek na takim stanowisku zdecydował się na dwudziestoczterogodzinną podróż (w dwie strony), częściowo przez pustynię i narażając się przy tym na barykady i kontrole mimo, że mógł tę samą podróż odbyć godzinnym lotem z pobliskiej Urmii? Autor na początku wyraźnie zaznaczył, że loty wewnątrz Iranu odbywają się bez większych problemów. Moim zdaniem to warsztatowe naciągnięcie, bo autorowi nie chciało się wymyślić sensowniejszego uzasadnienia podróży Simonsa nad granicę irańsko-turecką.

2. Cytat stronę dalej:

Zatrzymali się w Zanjan, prawie trzysta kilometrów od Teheranu i tyle samo od Rezaiyeh (…)

To jest błędna informacja. Zanjan leży 330 kilometrów od Teheranu. Biorąc pod uwagę faktycznie przebytą drogę (objechanie jeziora od północy; opisaną nieco dalej, ale planowaną od samego początku) Rezaiyeh leży 540 km od Zanjan. Autor ma nie tylko problemy z zegarkiem ale również z mapą.

3. Dalej dowiadujemy się, że drodze z Teheranu do Rezaiyeh leżało jezioro Rezaiyeh, długości ok. stu pięćdziesięciu kilometrów (z północy na południe). W czasach, gdy rozgrywa się akcja książki można je było jedynie objechać albo od północy, albo od południa. Urmia Lake Brige nie był jeszcze gotowy, ale brakował tylko niewielkiego mostu:

Urmia Lake Brige

Droga przez groblę ma 110 km a droga dookoła jeziora — 250 km, czyli prawie dwa i pół raza więcej. Aż się więc prosi jakiś wątek lub chociaż rozważanie przeprawy łodzią przez niedokończony fragment grobli, aby zyskać te dwie godziny czasu.

4. Droga z Tabriz (końcowy odcinek) do Rezaiyeh nie prowadzi przez Khoy! Trasa przez Khoy ma 300 km i wymaga 4 godzin podczas, gdy właściwa droga jest o 150 km i o godzinę krótsza. Autor w żaden sposób nie tłumaczy wyboru trasy, więc to wygląda na kolejne naciągnięcie, aby mieć podstawy do opisania wątku z blokadą w Khoy.

5. Droga z Teheranu do Rezaiyeh, według Google Maps zabiera tylko dziesięć godzin (uwzględniając oczywiście wspomniane powyżej podwójne nadłożenie trasy). Dwie blokady, które zaliczyli bohaterowie zabrały im tylko po kilkanaście minut. Skąd dodatkowe półtorej godziny?

Przekazanie kaucji

1. Autor pisze, że bank Omran nie miał filii w Stanach Zjednoczonych, uzgodniono więc, że inny bank w Dallas przekaże list kredytowy do oddziału Banku Omran w Dubaju za pomocą teletekstu. To wydaje się być totalnie fundamentalna operacja finansowa. Bank A przekazuje pieniądze (w postaci listu kredytowego) do banku B (w Dubaju), który następnie przekazuje go do jednej ze swoich filii w Teheranie. Nie mam bladego pojęcia, po co więc autor wymyślił trwające wiele dni tworzenie umowy (z nanoszeniem poprawek) między… filiami tego samego banku.

Nigdy w życiu nie słyszałem, by prosty transfer listu kredytowego wymagał jakiejkolwiek umowy, szczególnie jeśli mowa o transferze pomiędzy filiami tego samego banku! Czy Pekao w Warszawie również podpisuje umowę (wcześniej negocjując jej warunki przez wiele dni!) przed każdym przekazaniem depozytu kredytowego do Pekao we Wrocławiu? Nie jestem finansistą, ale bardzo trudno mi uwierzyć, że ten wątek jest prawdziwy.

2. Znowu problemy z zegarkiem i kalkulatorem, ale aż tak gigantycznej pierdoły to się nie spodziewałem:

Ponieważ w Iranie czwartek i piątek były dniami wolnymi od pracy, w tygodniu zostawały jedynie trzy dni, kiedy oba banki były otwarte, a i to, ze względu na dziewięciogodzinną różnicę czasu, nigdy jednocześnie.

Nie, to są kompletne brednie. Teheran (Iran) i Dubaj (Zjednoczone Emiraty Arabskie) leżą przecież w tej samej części świata toteż różnica czasu między nimi wynosi oczywiście zaledwie pół godziny (UTC +3:30 w Iranie i UTC +4 w ZEA). Nie mam bladego pojęcia, skąd autor wziął te kretyńskie dziewięć godzin, ale nawet gimnazjalista mający choć fundamentalne pojęcie o geografii, strefach czasowych i zegarku, w ułamku sekundy odgadnie, że tą bzdury.

Zarówno Iran jak i ZEA są państwami arabskimi, więc dniem wolnym od pracy w obu krajach jest piątek, a nie czwartek. Poza tym, Muzułmanie mają wolny inny dzień tygodnia, a nie dłuższy weekend — nie pracują w piątek, ale pracują w niedzielę. To też jest oczywiste chyba dla każdego. Ponownie, bladego pojęcia nie mam, na podstawie czego autor urodził te zaledwie trzy dni robocze. Bełkot.

3. Autor nie tłumaczy w żaden sposób, dlaczego ta absurdalna umowa musiała być sporządzona w języku farsi i angielskim, skoro w Dubaju (ZEA) językiem urzędowym jest arabski i żaden z tych dwóch krajów nie używa języka angielskiego jako urzędowego.

4. Stwierdzenie — że umowę pomiędzy dwoma filiami prywatnego banku musi zatwierdzić Irański Bank Generalny — pozbawiło tchu (poziom absurdu w nim). Jak w ogóle funkcjonowały irańskie banki skoro najprostsza operacja między dwoma własnymi filiami wymagała negocjowanej wiele dni umowy, którą do tego musiał jeszcze zatwierdzić bank centralny? Jak dla mnie, totalne bzdury.

5. Umowa, po wielu dniach negocjacji, jest zatwierdzona przez dwie strony, trafia do banku centralnego, zostaje tam zatwierdzona po czym okazuje się, że radca prawny banku irańskiego chce do niej nanieść jeszcze jakieś poprawki. Co uruchamia całą procedurę od nowa. Ponadto, do zatwierdzenia w banku centralnym przekazuje się umowę niepodpisaną, bo nagle okazuje się, że jeszcze podpisy dyrektorów banku Omran są konieczne. Czy ktoś jeszcze, oprócz mnie, dostrzega, że ten wątek jest skrajnie głupi i naciągany, aż piszczy?

6. Dlaczego niby treść umowy można przekazać z Dallas do Dubaju teletekstem, ale z Dubaju do Teheranu trzeba już przedyktować ją telefonicznie? Przecież teleks to nic innego jak telefon połączony z maszyną do pisania. Autor też tego nie wie, bo nie tłumaczy tego w żaden sposób. Acha, wiem! Z Dallas trzeba było krótkofalówki sprowadzać, bo nigdzie bliżej nie dało się ich kupić. To i pewnie teleksów nie ma na miejscu. Cud, że samochody i telefony mają. I lotnisko! Bo, jak się tych bredni autora słucha, to ma się wrażenie, że dwunastomilionowy Teheran ma tylko kozy i pola do ich wypasania.

7. Kilka stron wcześniej autor stwierdził, że ze względu na sytuację w Teheranie żaden uczciwy amerykański prawnik nie mógłby potwierdzić, że wydanie listu kredytowego jest bezpieczne. Dalej, nad wydaniem go przez wiele dni dyskutują zespoły finansistów, dyrektorów i prawników dwóch filii banku i nikt z nich nie dochodzi do podobnego wniosku. Mocno naciągane.

8. O ile się nie mylę, to międzynarodowe zasady zakazują przywożenia do szpitala zmarłych (karetkami!). Auto chyba o tym nie wie.

9. Od kilku dni, od powrotu ajatollaha Chomejniego, na ulicach Teheranu panuje regularna wojna domowa. Liczby zabitych i rannych w zamieszkach idą w setki dziennie. Miasto nieustannie płonie, bo liczba pożarów przekracza możliwości straży pożarnej. Mimo to, gdy Simons mówi Coburnowi, że jutro nastąpi atak motłochu na więzienie, ten stwierdza w myślach, że Simons zwariował. Kompletnie nie rozumiem takiego zakończenia tej części rozdziału.

Ucieczka z więzienia

1. Autor twierdzi, że da się zniszczyć przelatujący śmigłowiec wojskowy rzucając w niego zapaloną butelką z benzyną. Klimat Bruce’a Willisa i „Szklanej Pułapki 4”. Tam śmigłowiec rozwalono wjeżdżając w niego taksówką. Przynajmniej rozmiar „pocisku” był dostosowany nieco bardziej do rozmiaru celu.

2. Najpierw narrator, opowiadając o czynach Rashida stwierdza, że lud na ulicach wrzał tak bardzo, iż działania Rashida w ogóle nie były potrzebne. Atak na więzienie mógł zainicjować każdy, dowolnie skleconym zdaniem (mowa Rashida nie była konieczna) lub w ogóle był on tylko kwestią czasu. Kilka stron dalej, na podsumowanie akcji stwierdza, że raz jeszcze Rashid wykonał zadanie niemożliwe do wykonania. Nie dość, że przeczy sam sobie, to jeszcze jest rzeczą oczywistą, że w ogarniętym szałem rewolucji mieście do uwolnienia więźniów z więzień dochodzi zawsze (Simons sam to stwierdził dużo wcześniej), więc nie ma w tym więc nic nadzwyczajnego, czy niemożliwego.

3. Marzenia na jawie Billa:

Marzył również o niewielkiej grupie ludzi z EDS, prowadzonej przez Coburna i jakiegoś starszego mężczyznę.

Aż do tego momentu książki Bill nie wiedział nic o liczebności ani składzie grupy ratunkowej. Wiedział jedynie od Couburna, że coś jest organizowane i że bierze on w tym udział. Nigdy w życiu (aż do tego momentu) nie spotkał Simonsa. Tak, więc ten fragment jest sztucznym i niepotrzebnym naciągnięciem i błędem warsztatowym polegającym na ujawnianiu bohaterom informacji posiadanych jedynie przez czytelnika (i ew. narratora).

4. Zachowanie strażników na wieżyczkach więzienia Gasr jest dla mnie co najmniej zastanawiające. Wątek ten jest opisany z dwóch stron. Najpierw z perspektywy szturmujących więzienie, później z punktu widzenia Paula i Billa.

W pierwszej wersji opisu nie ma ani słowa o tym, że w pewnym momencie strażnicy przestali ostrzeliwać wejścia, odwrócili się i zaczęli strzelać do więźniów wybiegających na dziedziniec. Ten motyw pojawia się tylko w drugim opisie akcji. To sprzeczny z pierwszym opisem, gdzie znalazła się informacja, że uzbrojony tłum „uciszył” wieżyczki.

Nawet, jeśli strażnicy faktycznie odwrócili się i zaczęli strzelać do więźniów, to w tym samym momencie ujrzeli przecież siedmiu swoich przełożonych ubranych w stroje cywilne oraz tak samo ubranego naczelnika więzienia, dyskretnie przemieszczających się poza więzienie. W takiej sytuacji morale leci chyba na łeb na szyję i raczej przestaje się strzelać do więźniów. Pomijam fakt, że strzelanie do nich w obliczu ataku sprzymierzonego motłochu jest kompletnie pozbawione sensu i jest kręceniem sznura na własną szubienicę.

5. Bill i Paul dotarli do hotelu, do pokoju na dwunastym piętrze, gdzie spotkali swoich przyjaciół. Spowodowało to oczywisty, ale niepotrzebny i niebezpieczny wybuch radości. Jay Coburn donosi o tym Simonsowi przez telefon, a ten poleca wynajęcie dwóch pokoi w „zupełnie innej części” hotelu i przeniesienie tam zbiegów z więzienia. Po czym, Coburn wynajmuje dwa pokoje na… jedenastym piętrze, czyli piętro niżej! Mimo, że — jak narrator wspomniał ledwie kilka zdań później — hotel, ze względu na sytuację, dysponował setkami wolnych pokoi.

6. Członkowie zespołu ratunkowego nie spali zbyt dobrze w nocy, bo gdzieś w pobliżu hotelu grupa rebeliantów atakowała magazyn z bronią. Hm… jakie dźwięki towarzyszą atakowi na magazyn z bronią tak, aby pozwalały na odróżnienie tej czynności od setek innych, którym towarzyszą wystrzały, a które dzieją się w trakcie typowej rewolucji i aby śpiący w pobliskim hotelu mogli je bezbłędnie zidentyfikować? Gdybym spał w nocy w hotelu i usłyszał… no właśnie, co… to przyszłoby mi do głowy co najmniej z dwadzieścia możliwości i w środku nocy, bez dokładnych informacji z pierwszej ręki, na pewno nie widziałbym, co się działo.

7. Na pytanie, co zrobią, gdy w Teheranie zamilkną telefony narrator udziela odpowiedzi, że skorzystają z amerykańskich łączy wojskowych. Rach-ciach i kolejny wątek zgrabnie załatwiony przez autora. Zgrabnie i kompletnie bez sensu. Nikt nie zaprząta sobie głowy takim banałem, jak skąd wziąć ową komunikację wojskową w prywatnym hotelu i w wynajętym biurze firmy.

8. Simons każe „pozbyć” się psa, bo „jedno szczeknięcie mogłoby oznaczać śmierć wszystkich”. Że, co? Kto, kogo i czemu miałby zabić, gdyby usłyszał szczekającego psa?

Przygotowania w USA

1. Lot z Dallas do Waszyngtonu. Autor naprawdę ma ogromne problemy z lotnictwem:

— Nie wiem, czy coś lata w niedzielę z Dallas do Waszyngtonu… — zastanowił się Stauffer.
— Wyczarteruj odrzutowiec — polecił mu Perot. Stauffer podniósł słuchawkę.

No, przecież nakryłem się nogami ze śmiechu! Dziś, trzydzieści pięć lat później, Skyskanner znajduje na najbliższą niedzielę… uwaga… 453 loty między Dallas a Waszyngtonem. Sądzę więc, że pod koniec lat siedemdziesiątych istniało przynajmniej… jedno takie połączenie (sarkazm celowy) i dało się dolecieć z Dallas do Waszyngtonu bez konieczności czarterowania prywatnego odrzutowca na tę okoliczność.

Jeśli już koniecznie trzeba wprowadzać na siłę wątki fikcyjne (bo nie wierzę, że taka rozmowa miała miejsce w rzeczywistości), to czemu autor wprowadza wątki gówniane i tak nieudolnie?

2. Ross Perrot poprosił swoją żonę o spakowanie mu walizki, a po chwili rozmyślił się, postanowił sam wrócić do domu i osobiście się spakować. Poprosił T. J. Marqueza, aby mu towarzyszył w tej podróży, co pozwoliłoby im omówić szczegóły przy okazji. Chwilę później okazuje się, że te szczegóły będą omawiać tylko przy pakowaniu się, bo w dwugodzinną podróż (w dwie strony) dwóch facetów wybrało się dwoma osobnymi samochodami! Spadłem z krzesła. Pomijam kwestię zużycia paliwa, bo w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku każdy przyzwoity Amerykanin miał to w dupie. Ale czy naprawdę nie warto byłoby podróżować wspólnie, aby mieć znacznie więcej czasu na niezwykle ważną dyskusję? Ponawiam pytanie retoryczne do autora o gówniane wątki poboczne wprowadzane w sposób arcynieudolny.

3. W rozmowie z generałami Ross najpierw mówi o chęci wydostania dwójki ludzi z Teheranu. Wziąłem to za chęć ukrycia faktu istnienia grupy (którą przecież też będzie trzeba stamtąd zabrać, bo na hulajnodze przez Turcję nie wrócą). Chwilę później Perrot odpowiada, że ma na miejscu pułkownika „Bulla” Simonsa. Po jaką cholerę było wcześniej kłamać generałom? Przecież nawet wsiowy głupek domyśliłby się, że Simons nie jest tam sam, tylko z większą grupą operacyjną i nie pojechał na majówkę, tylko odwalić czarną robotę.

4. Znowu te nieszczęsne samoloty i znowu jedno zdanie (plus parę zdań towarzyszących), w którym same pierdoły:

Potrzebny mi odrzutowiec, który zdoła przelecieć przez Atlantyk, wraz z całą załogą i nadajnikiem modulacyjnym, takim jaki mieliśmy w Laosie, żeby dało się prowadzić z samolotu rozmowy telefoniczne.

A więc po kolei:

a) nie mam bladego pojęcia dlaczego samolot wyczarterowany przez EDS nie mógł lecieć z Teheranu do Dallas z międzylądowaniem w Europie dla uzupełnienia paliwa; autor też tego nie wie (nie tłumaczy tego),

b) dystans między Teheranem a Dallas wynosi 7300 mil / 11 750 km; kilka zdań dalej narrator rozważa możliwość wyboru między Boeingiem 707 i 727 (ostatecznie wybór pada na ten pierwszy); opierając się na mojej wiedzy (potwierdzonej przez specjalistów) mogę z całą pewnością zapewnić, że żadna z tych maszyn nie byłaby nigdy w stanie przelecieć takiego dystansu non-stop; specjalna wersja — Boeing 747SP — mogłaby dokonać takiego wyczynu lub dowolny inny samolot musiałby być wyposażony w dodatkowy zbiornik paliwa (o czym w książce nie ma słowa),

c) Boeing 707 musi być pilotowany przez czteroosobową załogę, na którą składa się: dwóch pilotów, technik pokładowy i nawigator; autor zastępuje ich układem 2×2 pilotów (załoga podstawowa plus dwóch pilotów zapasowych) i uważa, że jest OK; nie jest; w 1979 roku nie istniał żaden pasażerski samolot, który mogłoby pilotować dwóch pilotów; pierwsze takie pojawiły się w 1991 roku, wraz z wprowadzeniem na pokładzie Airbusów pierwszych systemów wspomagania pilotaż typu „fly-by-wire”,

d) nie mam bladego pojęcia (lubię to określenie!), co to jest „nadajnik modulujący”; Google też tego nie wie; do prowadzenia rozmów telefonicznych z pokładu samolotu używa się chyba raczej telefonu satelitarnego lub po prostu zwykłej aparatury radiowej.

Powyższe błędy to kolejne, z całej serii, dowody na to, że autor nie ma nawet podstawowej wiedzy z zakresu lotnictwa, a ma przy tym kompletnego lenia, by te braki uzupełnić. Niewiedza u autorów beletrystyki jest dopuszczalna (można było napisać o wyczarterowanym samolocie bez podawania szczegółów). Ignorancja — nie.

5. Wynajęcie samolotu:

Omni zażądało depozytu sześćdziesięciu tysięcy dolarów złożonych w odległej filii jednego z banków amerykańskich.

Niestety nie wiem, co to jest „odległa filia banku” (z odpowiedniego punktu widzenia każda filia każdego banku jest odległa), ani czemu EDS miało złożyć kaucję właśnie tam (a nie na przykład w miejscu swojej siedziby). Kwestie bankowe też są raczej słabą stroną autora. Depozyt w wysokości sześćdziesięciu tysięcy dolarów za wypożyczenie samolotu wartego trzysta milionów dolarów budzi gromki śmiech na sali, więc nie będę tego komentował.

6. Podczas lotu okazało się, że w kabinie pasażerskiej brakuje tlenu do oddychania. Boże, ale brednie. Oddychamy powietrzem, a nie tlenem, ale tu pewnie błysnął tłumacz. A co ważniejsze — w samolocie przecież nie ma żadnego generatora tlenu ani aparatów tlenowych! Na pokładzie znajduje się powietrze wciągnięte z płyty lotniska podczas przyjmowania pasażerów, a następnie kabina jest szczelnie zamykana. Gdzie więc miałoby ono uciec, żeby mogło go brakować? LOL!

Reszty długiej (i zapewne wyssanej z palca!) listy braków odkrytych w samolocie nie komentuję, bo to jakieś nie porozumienie. Maszyna z taką ilością problemów technicznych (m.in. problemy z nawigacją, nadmierne zużycie oleju itd.) nadawałaby się na generalny remont lub złom na nie na wystawienie na placu przed wynajmem. Autor nie ogarnia najwyraźniej, że przy wynajmowaniu samolotu za sto tysięcy dolarów dziennie klient oczekuje, że otrzyma maszynę absolutnie sprawną a nie taką, którą nastepnie wyśle na tydzień do hangaru serwisowego.

Nie było zapasowego ogumienia — o Jezu! Bo przecież każdy samolot wozi zapasową oponę w bagażniku. I dziesięciometrowy lewarek niezbędny przy jej wymianie. A wymiany dokonuje oczywiście pilot. Przy okazji tankowania…

To kolejne gówniane, wyssane z palca i całkowicie bzdurne wątki poboczne, w które koniec książki obfituje.

7. Autor nie wyjaśnia, dlaczego niby Perrot miałby nie powrócić z Turcji (po co tam w ogóle jechał to już nawet nie pytam, choć to równie głupie)? Jeżeli jest to kraj tak skrajnie niebezpieczny, że amerykański turysta (oficjalnie) może tam zginąć, to jaki miałoby mieć sens przerzucanie tam więźniów z Iranu?

8. Matka Perrota:

(…) jego największą troską była matka. Lulu May Perot gasła w oczach i Perot chciał być z nią. Gdyby umarła podczas jego pobytu w Turcji, nigdy by jej więcej nie zobaczył, a to złamałoby mu serce.

To zdanie wprost przeczy wcześniejszej wersji, w której Perrot uznał, że uwolnienie jego pracowników z teherańskiego więzienia jest ważniejsze niż możliwa śmierć matki, a sama matka mu to potwierdziła.

9. Brakująca część samolotu:

Ale samolot nie był sprawny. Brakowało części, której nie udało się znaleźć w Waszyngtonie. Gary Fernandes (…) miał przyjaciela, kierującego obsługą naziemną jednego z towarzystw lotniczych na nowojorskim lotnisku La Guardia.

Boże, co za bełkot! Części zapasowe zdobywa dział operacyjny linii lotniczej a nie obsługa naziemna lotniska. Towarzystwa lotnicze (linie lotnicze) nie mają obsługi naziemnej na lotniskach, bo to same lotniska mają obsługę naziemną. Która służy do tankowania samolotu, załadunku i rozładunku bagaży oraz kateringu itd. Nie ma ona absolutnie nic wspólnego z serwisowaniem samolotu, do czego potrzebny jest specjalistyczny hangar serwisowy i równie specjalistycznie wyszkolony personel serwisowy.

10. W oczekiwaniu na dostarczenie brakującej części Ross Perrot przespał się kilka godzin… na ławce lotniska. Bo to przecież całkowicie normalne, że przemęczony do granic możliwości amerykański miliarder nie wynajmuje sobie pokoju na kilka godzin w jednym z dziesiątek hoteli na lotnisku tylko śpi na ławce w terminalu.

11. Kolejne problemy z zegarkiem i kalkulatorem. Perrota obudził telefon o drugiej w nocy. Umył się ubrał i taksówką przejechał pięćdziesiąt kilometrów na lotnisko. Całość (styczeń, wspomniane oblodzone drogi) mogła zająć mu dwie godziny, czyli była czwarta rano. Następnie wysłuchał raportu na temat brakującej części, przespał się kilka godzin, w czasie których brakująca część doleciała z Dallas (co najmniej trzy godziny — siódma rano), poczekał na jej zamontowanie i wsiadł na pokład gotowego do odlotu samolotu o… szóstej rano. Hello. Marty McFly!

12. Perrot spał kilka godzin, do drugiej w nocy, następnie kolejne kilka godzin (dwie według autora, 4-5 według mnie) na ławce na lotnisku, a następnie zaraz po starcie próbował ponownie zasnąć. To chyba byłoby niemożliwe, biorąc pod uwagę ludzką fizjologię.

13. A jednak głównie to jest problem z kalkulatorem:

Zamiast dwóch ukrywających się w Teheranie, szło teraz o los jedenastu jego pracowników, uciekających przez dzikie rejony północno-zachodniego Iranu oraz jeszcze czterech, plus dwóch pilotów, którzy będą ich szukać.

To zdanie jest, żeby tak to ująć, wielokrotnie wewnętrznie sprzeczne. Cathy Gallagher pracowała w Kwaterze Głównej Amerykańskiej Misji Wojskowej, a nie w EDS, a pułkownik Simons był na emeryturze, więc chodziło o dziewięciu pracowników Perrota, a nie o jedenastu. Cztery plus dwa to daje sześć osób na pokładzie mimo, że pół strony wcześniej było wymienionych osiem nazwisk (Perot, Pat Sculley i Jim Schwebach, młody Ron Davis, załoga Boeinga oraz dwaj dodatkowi piloci).

Przygotowania w Teheranie

1. Chomejni de facto rządzi w Iranie od kilku dni, ulice Teheranu spływają krwią zwolenników Szacha i są gęste od nienawiści do Amerykanów, a ambasada USA w Teheranie ogłasza we wtorek rano, że samoloty ewakuacyjne odlecą w… sobotę i niedzielę. W ogarniętym szałem rewolucyjnym Teheranie pięć dni to niebezpiecznie długo. Jeśli to fakt, to podziwiam opieszałość i organizację amerykańską. Jeśli autor to „lekko podbarwił” to strzelił kolejną głupotę.

2. Seyyed:

(…) pochodził z północnego zachodu, a zatem znał teren i mówił po turecku.

Zdaniem autora, każdy mieszkaniec tej części Iranu mówi po turecku. Na północnym zachodzie i północy granica Iranu ze Związkiem Radzieckim była sporo dłuższa niż z Turcją, toteż należy zakładać, że każdy mieszkaniec północy Iranu mówił równie świetnie po rosyjsku. Głupie i niepotrzebne naciągnięcie. Seyyed miał ich doprowadzić tylko do granicy z Turcją, więc jego znajomość lub nieznajomość tureckiego nie ma dla akcji książki żadnego znaczenia.

3. Najpierw autor pisze, że grupa posiadała znaczne ilości pieniędzy w różnych walutach oraz w złocie, a potem, że worki z pieniędzmi musieli obciążyć śrutem. Nie prościej było użyć do tego celu właśnie złota. Złote monety i sztabki są chyba sporo cięższe od śrutu.

4. Scena z przepompowywaniem paliwa między samochodami to kpina z inteligencji czytelnika. Kto choć raz widział taki zabieg doskonale wie, że wystarczy zassać jedynie tyle paliwa, aby poczuć jego kilka kropel na języku. Następnie odrywa się usta, przytyka rurkę do docelowego baku i paliwo samo dalej płynie. Pisanie, że wykonujący to Taylor nałykał się przy tej okazji tyle paliwa, że później solidnie wymiotował to bzdura.

5. Powrót Coburna ze spotkania z Sayyedem:

Resztę drogi do domu Dvoranchików pokonał biegiem.

Doświadczony żołnierz, który wiele lat spędził w armii i na różnych polach walki nie wie, że po domniemanym dostrzeżeniu przez patrol przeciwnika bezwzględnie należy (jeśli tylko nie otwiera on ognia) oddalić się z miejsca spotkania spokojnym marszem? Jeep przejechał niedaleko kryjówki Coburna dwa razy. Gdyby chwilę potem żołnierze dostrzegli choć cień uciekającego biegiem mężczyzny to natychmiast wydałby się on im podejrzany i od razu by zawrócili, by go aresztować.

Robert Ludlum pisał przeciętne książki (zwłaszcza te o Jasonie Bournie), ale jego przestrogę, że najłatwiej dostrzec uciekającego, gdy wokół wszyscy idą lub gdy wokół nie ma nikogo, zapamiętałem do dziś. Ken Follett najwyraźniej tych książek nie czytał.

6. Zwolennicy Chomejniego w Teheranie słuchają radia nadającego z… Baku w Związku Radzieckim i podejmują atak na ambasadę USA w Teheranie na podstawie rozsiewanych tą drogą nieprawdziwych plotek. Zamiast na miejscu zweryfikować prawdziwość tych informacji. Mimo, że Chomejni od kilku dni jest w Teheranie, faktycznie rządzi Iranem i kompletuje swój rząd. No i jest (na tym etapie bajki) dobrym przyjacielem USA, więc atak na ambasadę jest mu mocno nie na rękę. Sorry, ale nie kupuję tego.

Jeśli takie wydarzenia nie są fikcją w książce i naprawdę miały miejsce to muszę przyznać, że Chomejni otaczał się dość sporą grupą kretynów.

Przygotowania w Turcji

1. Na temat czarterowania samolotów Boulware rozmawiał z Mr. Fishem tylko raz. Nigdy przy tej okazji nie padła informacja, że czarterować można jedynie określony lot (na z góry określonej trasie), a nie samolot w ogóle. Jednak przy spotkaniu Boulware’a z Perrotem ten pierwszy wyciąga taką informację (która dość diametralnie zmienia akcję książki) jak królika z kapelusza.

2. Zgodnie z dwukrotnie przekazanymi przez autora informacjami, posiadanie samolotu lub helikoptera na własność było nielegalne w Turcji w 1979 roku, nie było możliwości przylotu maszyną z zagranicy, czarterować można było jedynie pojedyncze loty na określone trasy, a każdy taki czarter był rzeczą tak niesłychaną, że natychmiast uruchamiał zainteresowanie władz. Zastanawiam się, jak w takich warunkach funkcjonował wewnętrzny turecki rynek turystyki — w tym pięknym i bogatym przecież w liczne kurorty kraju.

3. Poniższy dialog, który prowadził Boulware na lotnisku w Adanie, doprowadził mnie niemalże do łez:

— Czy możemy kupić jakiś samochód?
— Samochody są w tej części kraju rzadkością.
— Nie ma w mieście handlarzy używanych wozów?
— Jeśli nawet są, nie będą nic mieli.
— Czy jest jakikolwiek sposób, by dostać się stąd do Wan? — Nie.

Wschód Turcji w 1979 roku był zupełnie sparaliżowany i możliwość dostania się tam dowolnym środkiem transportu po prostu nie istniała. Według mnie jest to bardzo kiepsko naciągany, fikcyjny dramatyzm, aby uzasadnić jakoś dalszy ciąg powieści.

4. Na liczącą 500 mil podróż w górzystym terenie (ok. szesnaście godzin) i dla trzech dorosłych mężczyzn Boulware kupił torebkę jajek na twardo i dziesięć kilogramów pomarańczy. Pozdrawiam wyobraźnię (autora i jego bohaterów). Nie dość, że dla rosłych facetów to jest przystawka, a nie posiłek, to jeszcze po zjedzeniu circa 3,5 kg pomarańczy na chłopa — sraczka gwarantowana. Pomijam milczeniem fakt, że Boulware nie kupił absolutnie nic do picia na taką podróż.

5. Autor w żaden sposób nie wyjaśnia dlaczego — chcąc dostać się na wschodnią granicę turecką (do miasta Van) — Boulware poleciał z Ankary do Adany, która znajduje się dokładnie na… południu Turcji. Może Iran pomylił mu się z Syrią? Nie wyjaśnia też, czemu w ogóle chcieli się dostać do Van, a nie do innego tureckiego miasta. Z Van to granicy w Serow jest dodatkowe 240 km (3 godziny drogi samochodem), których można by uniknąć, gdyby z zachodu Turcji jechać inną drogą, nie przez Van.

6. Poszukiwania małego samolotu:

Merv Stauffer wydzwaniał z Dallas po całej Europie w poszukiwaniu odpowiedniego samolotu, który można by natychmiast kupić lub wynająć i polecieć nim do Turcji.

Autor zapomniał, że kilkanaście stron wcześniej po raz drugi poinformował czytelnika, iż wlot prywatnego zagranicznego samolotu w przestrzeń powietrzną Turcji był rzekomo niemożliwy. Toteż całe poszukiwania i próby kupienia były z góry pozbawione sensu.

I ponowne pytanie — czemu znowu „w całej Europie”. Cała Europa to dwadzieścia kilka państw (dla autora to chyba jeden większy stan USA). Kupno małego samolotu nie stanowiło zapewne żadnego problemu choćby w graniczącej z Turcją Grecji. Jeśli tylko przelot takim samolotem do Turcji byłby możliwy. Czy czytelnik ma rozumieć, że gdyby Staufferowi udało się zdobyć taki samolot dajmy na to w Finlandii, to również by go kupił i dostarczył Perrotowi do Turcji w ciągu trzech dni, przelatując w tym czasie kilka tysięcy kilometrów i zaliczając po drodze z dziesięć międzylądowań dla uzupełnienia paliwa?

7. Na koniec spotkania z konsulem Perrot stwierdza:

Jest bardzo ważne, aby moja obecność w Turcji została utrzymana w tajemnicy (…). Obecnie władze irańskie nie mają pojęcia, gdzie są moi ludzie. Gdyby dowiedziały się, że jestem tutaj, mogłyby domyślić się, w jaki sposób moi ludzie wydostali się stamtąd, a to byłoby katastrofą. Proszę więc o całkowitą dyskrecję.

Nie mam pojęcia, co autor rozumiem przez „wydostanie się stamtąd”. Jeśli ucieczkę z więzienia, to oczywiście zdanie nie ma sensu, bo władze irańskie wiedziały, że Paul i Bill uciekli podczas ataku rebeliantów na więzienie. Natomiast, jeśli chodzi o ucieczkę z Iranu, to nie rozumiem, czemu ujawnienie nowemu irańskiemu rządowi faktu, że obaj Amerykanie opuścili kraj miałoby być jakąkolwiek katastrofą.

8. Ross Perrot w myślach stwierdził, że ma nadzieję, iż w razie wpadki będzie siedział w więzieniu w USA a nie w Turcji (bo Turcy mogliby przekazać go do Iranu). To zdanie pozbawione sensu. Wszystkie wcześniej wymienione (również w myślach) przestępstwa zostały przez Perrota popełnione na terenie Stanów Zjednoczonych i do tego momentu w książce, Turcy nie mieliby żadnych podstaw, by wsadzić go do tureckiego więzienia.

9. Boulware był dyrektorem EDS, czyli raczej inteligentną osobą. Mimo to, po dotarciu do granicy turecko-irańskiej wykazał się skrajną amerykańską głupotą i zaczął wkurzać się, że Simons z grupą uciekinierów nie stawił się na miejsce o ustalonej godzinie. Nawet wsiowy głupek wiedziałby, że po drodze w Iranie mogły grupę spotkać setki spraw i wydarzeń, które ustaloną godzinę by zmieniły lub spotkanie w ogóle przekreśliły. Dlatego takie zachowanie Boulware’a jest skrajnie naciągane.

10. Gdy Boulware rozpoczynał podróż przez Turcję przewidywał, że droga zabierze mu około 16 godzin (patrz powyższe punkty). Gdy dotarł na miejsce, okazało się, że zabrała mu aż dwadzieścia cztery godziny. Dodatkowe „atrakcje” po drodze zabrały mu nie więcej niż cztery godziny. Autor ponownie „zgubił” kolejne cztery godziny i nie sili się, by jakoś to wyjaśnić czytelnikowi.

11. Jackson przebywał w Kuwejcie, gdy otrzymał polecenie lotu do Ammanu w Jordanii, by wyczarterować tam samolot na lot do Teheranu. A to w Kuwejcie nie można było takiego samolotu wyczarterować? Żeby było zabawniej, to Kuwejt niemalże graniczy z Iranem i lot trwa zaledwie 1:40, a po drodze z Ammanu jest jeszcze Irak i lot trwa pięć godzin i czterdzieści minut.

Bo przecież to jest perfekcyjnie oczywiste, aby przy planowaniu akcji ratunkowej mnożyć koszty, wydłużać czas i komplikować proste sprawy, jak tylko się da.

12. Samolot Jacksona otrzymuje polecenie opuszczenia przestrzeni powietrznej Teheranu i zakaz lądowania na lotnisku. Mimo to Jackson zastanawia się, co by się stało, gdyby złamał ten zakaz i dopiero jego pilot musi mu wytłumaczyć, że w takim przypadku samolot zostałby zestrzelony. Jackson tym samym dołącza do zaszczytnego grona kretynów w kierownictwie EDS (obok Boulware’a).

13. Samolot Jacksona został zmuszony przez poderwane w tym celu myśliwce to natychmiastowego opuszczenia przestrzeni powietrznej Teheranu. Ten fakt nie przeszkadza, by Ross Perrot John Carlen planowali wlot wyczarterowanym Boeingiem przez całą przestrzeń powietrzną Iranu, bez pomocy kontroli lotów, i próbę lądowania na lotnisku dzięki znajomością Carlena. Autor sugeruje tu, że pilot samolotu pasażerskiego po otrzymaniu polecenia od pilota wojskowego myśliwca poprosi tamtego po „telefon” (sic!) na lotnisko i porozmawianie ze swoim znajomym, aby tamten pilota myśliwca przekonał do zmiany zdania. Żal dupę ściska, po prostu.

14. Z ogarniętego rewolucją Iranu, w którym ciągle przebywa kilka tysięcy Amerykanów, ucieka dwójka z nich. Informację o tym publikuje amerykańska gazeta ukazująca się w… Dallas. Autor sugeruje, że przejmujący władzę w Iranie rebelianci czytają gazety wydawane po drugiej stronie globu i że pozyskawszy powyższe informacje będą chcieli zatrzymać tę dwójkę na granicy. Mają na głowie rozpad państwa (rewolucja) i kilka tysięcy innych Amerykanów, ale co tam…

15. Narrator (ustami Dicka Douglasa) twierdzi, że można ukraść samolot z małego tureckiego lotniska, polecieć nim do Iranu, zabrać stamtąd uciekinierów, wrócić na to samo lotnisko, oddać skradziony samolot i oddalić się z miejsca, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Brakuje mi słów, by komentować brednie jakie pojawiają się na kartach tej książki.

16. Najpierw, na stronie 279 dowiadujemy się, że nie istniała możliwość lotu z Istambułu do Wan, toteż Boulware leciał z Istambułu do Ankary, następnie do Adany, skąd wynajął taksówkę i pojechał nią do Wan. Potem, czterdzieści stron dalej automagicznie okazuje się, że…

Sculley i Turecka Grupa Ratownicza skorzystali z rozkładowego lotu z Istambułu do Wan (…)

17. Powyżej cytowane zdanie pochodzi z w ogóle zabawnego fragmentu, który brzmi:

Sculley i Turecka Grupa Ratownicza skorzystali z rozkładowego lotu z Istambułu do Wan, gdzie czekał na nich wyczarterowany odrzutowiec. Miał on ich zabrać tylko do Wan i z powrotem, a nie gdziekolwiek by chcieli. (…) Przylot odrzutowca wydawał się w Wan dużym wydarzeniem.

Tutaj albo autor albo tłumacz kompletnie namieszali. Polecieli rozkładowym lotem do Wan, gdzie czekał na nich wyczarterowany samolot, który miał ich zabrać do… Wan i z powrotem? Ostatnie zdanie sugeruje, że był to jednak lot czarterowy. No, więc po co to pieprzenie o locie rozkładowym? I czemu czterdzieści stron wcześniej Boulware nie mógł również wyczarterować takiego lotu? Aaaa… wiem! Czarnuchy bujają się z dwoma przesiadkami i taksówka, a białasy lecą wyczarterowanym lotem bezpośrednim! A więc o to chodzi… (sarkazm celowy).

18. Sculey, żołnierz z wieloletnim doświadczeniem, nie rozumie, że grupa Amerykanów poruszających się samodzielnie po małej tureckiej mieścinie o drugiej w nocy może być w niebezpieczeństwie. Mr. Fish musi mu to dopiero tłumaczyć i przekonywać go do odłożenia wyprawy do rana. Sculey jako trzeci dołącza to panteonu
kretynów u sterów władzy w EDS.

19. Hotel w Turcji w 1979 roku bez światła elektrycznego, z boyem hotelowym przychodzącym ze świecą. Ani w to uwierzyć można ani to sens ma.

Ucieczka z Iranu

1. Narrator jedynie lakonicznie stwierdził, że zdaniem Simonsa ucieczka Paula i Billa samolotem nie wchodziła w rachubę. Brak jakiekolwiek wyjaśnienia, czemu? Obaj mieli fałszywe paszporty, więc rozważanie tej drogi ucieczki miało jakiś sens. Trochę naciągane, moim zdaniem, do dalszego biegu wydarzeń, by uzasadnić, dlaczego faktyczna ucieczka odbyła się drogą lądową.

2. Opis ulic Teheranu:

Niektóre z tych drzew od pięćdziesięciu lat podlewano ręcznie.

Pierwsze słyszę, żeby drzewa w ogóle trzeba było podlewać. W jakikolwiek sposób. Do dziś żyłem w przekonaniu, że korzystają one z opadów deszczu, a drzewostan na danym terenie jest dostosowany do częstotliwości tychże opadów. Czyli tam, gdzie deszczu nie ma lub jest go za mało, drzewa po prostu nie rosną. Ale, OK. Załóżmy, że jestem ignorantem i drzewa się podlewa. Teraz pytanie do dendrologów, czy drzewo jest w stanie „rozpoznać”, czy jest podlewane z konewki, czy ze szlaucha i czy robi mu to jakąkolwiek różnicę (sarkazm celowy)?

3. Niezwykle kiepsko brzmi mi ten wątek o piciu szampana w trakcie ucieczki. Co to znaczy, że zdaniem Simonsa nie powinni tego byli robić? Co to za bzdury o potajemnym poluzowaniu korka, aby rzekomo przez przypadek szampan się wylał? Przecież byli na cholernie niebezpiecznej misji ratunkowej w oszalałym rewolucją kraju i absolutnie, bezwzględne i bezapelacyjne podporządkowanie się rozkazom Simonsa było tu fundamentem. Zupełnie nie rozumiem, co autor chciał osiągnąć wtrąceniem, że dowodzący akcją musi prosić swoich podwładnych lub wręcz sugerować im, że czegoś nie powinni robić. Brednie, jak dla mnie.

4. Pozostawiona beczka z paliwem:

Postanowili również zostawić beczkę z paliwem, aby wyprawa nie wyglądała na zbyt profesjonalną, zbyt zorganizowaną, jak na handlowców wracających do domu.

Nie mam pojęcia, czemu handlarze zabierający zapas paliwa na długą drogę (w kraju ogarniętym rewolucją — uwielbiam ten zwrot — i pozbawionym większości stacji benzynowych) mieliby niby wyglądać podejrzanie? Autor tego nie wyjaśnia. Nie sili się też na choćby zdanie objaśnienia, jak miałaby się udać cała wycieczka, skoro zrezygnowali z tak kluczowego elementu jak zapas paliwa. Kolejny motyw w książce załatwiony przez autora, ot tak, machnięciem ręki.

5. Autor twierdzi, że w odległości 140 mil od Teheranu grupa jechała spory kawałek przy torach kolejowych mimo, że wzdłuż całej drogi z Teheranu do Rezaiyeh nie ma ani kawałka linii kolejowej.

6. Autor powala czytelnika pierdołą, że kilka tysięcy dolarów (w banknotach studolarowych) da się upchnąć w czubkach butów. Chwilę potem dobija leżącego tekstem, że nie w czubkach butów tylko w skarpetach, przed dużym palcem. I takiego zwitku pieniędzy rzekomo było nie widać dopóki nie okazało się, że jednak ze skarpet jednego z uciekinierów ma dziurę przy tym dużym palcu. A mimo to udało mu się ukryć te pieniądze przesuwając zwitek „gdzieś indziej”. Leżę i wyję. Stek bredni i bzdur. Kilka tysięcy w setkach to co najmniej kilkadziesiąt banknotów a autor magicznie pomniejszył je do paczuszki o wymiarach centymetra sześciennego.

7. Ile osób może wejść do range-rovera? Według listy ucieczkę drogą lądową odbywali Coburn, Taylor, Gayden, Chiapparone, Gaylord, Simons i Rashid, czyli w sumie siedem osób. Mimo to w Mahabadzie bez problemów dosiadło się do obu samochodów po jednym lokalnym przewodniku oraz na koniec jeszcze jakiś fagas w garniturze.

8. Podczas przesłuchania przed Bolourianem Rashid przedstawia umówioną (patrz wyżej) bajeczkę o tym, że grupa uciekinierów jest rzekomo grupą handlarzy wracających do domu (drogą lądową wskutek zamknięcia lotniska). Gdy Bolourian żąda potwierdzenia tego po angielsku, Gayden opowiada mu, że… pracują w ośrodku przetwarzania danych. Ani Bolourian ani autor nie zauważają, że są to przecież dwie skrajnie odmienne od siebie wersje tej samej niby opowieści. Co ma praca handlarza do przetwarzania danych? Możliwe jednak, że w tym wątku popisał się tłumacz, który być może (nie mam dostępu do angielskiego tekstu książki) przetłumaczył „businessman” jako „handlarz”.

9. Bolourian zażądał dowodu na potwierdzenie prawdziwości przedstawionej historii. Taylor znalazł kartę ubezpieczeniową EDS i pokazał ją. Narrator mówi o tym fakcie w tym samym zdaniu, w którym wcześniej stwierdzał, że Simons nakazał zniszczenie wszystkich dokumentów z logo EDS na wypadek gdyby władze irańskie wystawiły nakazy aresztowania in blanco dla wszystkich pracowników EDS. Nie tylko więc autor zaprzecza samemu sobie to brnie jeszcze bardziej w głupotę potwierdzania przez członków grupy, że jednak nie są handlarzami tylko pracownikami firmy informatycznej. Ten motyw to straszna kołomyja!

10. Najpierw dowiadujemy się, że w pałacu szacha bezsensownie od trzech lat utrzymuje się stałą temperaturę (mimo, że szach odwiedził ten pałac tylko raz w życiu) na wypadek, gdyby szachowi zachciało się nagle tam przyjechać. Chwilę później narrator raczy nas informacją, że zaledwie dwie osoby biorące prysznic zużyły cały zapas ciepłej wody. Jedno drugiemu przeczy. Szach ma mieć ciepło w każdej chwili ale może kąpać się w zimnej wodzie. Pomijając już bezsens techniczny, bo przecież ciepłą wodę do kaloryferów i ciepłą wodę użytkową ogrzewa się prawie zawsze z tego samego źródła ciepła.

11. Kiedy kończy się „ranek”? Coburn siedział na poczcie do drugiej w nocy, wrócił do pałacu, położył się spać, następnie wszyscy wstali, poczekali godzinę na przybycie tłumacza, potem udali się do domu mułły, gdzie czekali kolejną godzinę na napisanie przez niego listu, następnie wyruszyli w mającą 120 kilometrów drogę do Rezaiyeh (Urmii) i dotarli do przedmieść… „późnym porankiem”.

Albo Coburn spał godzinę i wszyscy obudzili się w środku nocy, albo autor znowu ma problemy z zegarkiem.

12. Mentalność członków kierownictwa EDS według Rashida:

(…) Mieli silne poczucie obowiązku. Jeśli im pomogłeś, chętnie okazywali swoje uznanie, żeby wyrównać rachunki.

To jest przecież wdzięczność lub wzajemność. Obowiązek i jego poczucie (lub nie) nie ma z tym absolutnie nic wspólnego. Co autor niby miał na myśli — że kierownictwo EDS miało czuć obowiązek zabrania Rashida do USA?

13. Jeden z członków grupy uciekinierów dokonał czynu niemożliwego. Otóż, udało mu się upchnąć spory plik pieniędzy w… latarce! Cholera, rozebrałem na części chyba ze sto latarek w swoim życiu i w żadnej nie schowałbym chyba nawet jednego banknotu, gdyż — o ile się nie mylę — przerwałoby to obwód (między bateriami a obudową lub między bateriami a żarówką i uczyniło latarkę tak jakby bezużyteczną.

14. Tureccy bandyci, po irańskiej stronie, nie mówią ani słowa w języku farsi? Rozumiem, że swoje żądania przekazują porwanym ofiarom na migi.

15. Grupa uciekinierów zaliczyła dziesiątki barykad, blokad, przesłuchań, kontroli i sprawdzeń. Podczas prawie każdego takiego wydarzenia byli oni częstowani herbatą. Sculey, który jej w pewnym momencie dość, wylał całą filiżankę na perski dywan. Autor sugeruje, że na samym końcu ucieczki, tuż przed granicą turecką, jeden z członków zaryzykowałby obrazę gospodarza, a przez to całą misję, w tak bezczelny sposób i z tak błahego powodu? Jeśli to wydarzenie naprawdę miało miejsce, to Sculey zdecydowanie powinien objąć przewodnictwo w EDS-owym panteonie dyrektorów-kretynów.

16. Przy ostatniej blokadzie przed granicą turecką grupa została niemalże porwana przez lokalnych złodziei samochodów. Zażądali oni przejścia do ich własnych samochodów, którymi zawieźli ich do swojej wioski na spotkanie z szefem. Gdy spotkanie okazało się pomyślne dla uciekinierów i pozwolono im kontynuować drogę, range-rovery magicznie pojawiły się w wiosce i z powrotem do granicy grupa uciekinierów wracała już własnymi pojazdami, jedynie w eskorcie bandytów.

17. Kretyńskiego motywu z próbą przepiłowania łańcucha granicznego w ogóle nie mam siły komentować. Dowodzący aukcją, pułkownik Simons, już będąc na granicy zaryzykował powodzenie całej akcji próbując przepiłować łańcuch na oczach pograniczników. Samo wpadnięcie na ten pomysł gwarantuje zdobycie nagrody Kretyna Roku. A jego realizacja to już dowód na to, że ktoś ma słodko nasrane we łbie. Albo pułkownik, jeśli to zdarzenie faktycznie miało miejsce, albo autor — jeśli włączył idiotyczny, wyssany z palca i głupi jak but motyw fikcyjny.

Autor natomiast nie wysilił się na wyjaśnienie dlaczego łańcuch graniczny z kłódką bez klucza, na wiejsko-górskim przejściu granicznym w ogóle stanowił jakikolwiek problem. Czy naprawdę nie dało się… objechać dookoła słupów na których rozciągnięty był ów łańcuch (lub strażnicy w ostateczności)? Rozumiem bowiem, że granica irańsko-turecka to nie ciągnący się setki kilometrów dwumetrowy betonowy mur albo płot z zasiekami, tylko symboliczny szlaban lub łańcuch na samej drodze. Jeśli pogranicznicy wyrażają zgodę na przekroczenie granicy, a brakuje klucza do kłódki to szlaban lub łańcuch się objeżdża. Jeśli nie wyrażają zgody, to robią użytek ze swoich karabinów maszynowych.

Uciekinierzy w Turcji

1. Mimo, że grupa mogła czuć się dużo swobodniej po przekroczeniu granicy irańsko-tureckiej (jako że stosunki Turcji z USA były o niebo cieplejsze niż ówczesne stosunki Iranu z USA) to jednak mimo wszystko uważam picie szampana, śmiechy i grę w pokera w trakcie kolejnych godzin oczekiwania na autobus za mocno przesadzoną swobodę (lub za wybujałą fantazję, jeśli to kolejny motyw wymyślony przez autora).

2. Rashid dwukrotnie podejmuje życiową decyzję w sprawie wyjazdu do USA. Najpierw, tuż przed opuszczeniem Teheranu narrator opisuje powódki jakimi kierował się przed podjęciem tej decyzji. Na etapie teherańskim Rashid był przekonany, że chce wyemigrować do USA, a nawet był pewien, że członkowie EDS mu to ułatwią. Na granicy irańsko-tureckiej, gdy został o to spytany, ponownie rozważał w myślach wszystkie za i przeciw i ponownie podejmował tę samą życiową decyzję.

Pod koniec książki ponownie okazuje się, że przez całe życie Rashid „wiele, wiele razy” myślał o wyjeździe do USA.

3. Postój w Yusekovej:

Musimy porozmawiać z szefem policji (…). Rządzi tu od dwudziestu pięciu lat i nasz przejazd jest najważniejszą rzeczą, jaka mu się kiedykolwiek przydarzyła.

Yusekowa ma prawie siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców i nawet jeśli jej szef policji nie uległ zmianie w latach 1955-1979 to jestem święcie przekonany, że w takim okresie przydarzyło mu się co najmniej kilka wydarzeń ważniejszych niż przejazd grupki Amerykanów. Ot, kilka morderstw, ze dwa lincze itd. Nie wiem po co autor używa tak nieznaczących, a przy tym tak bezsensownych wtrąceń i szczątków informacji.

4. Pigułki pobudzające:

Weszli na pokład. Simons i Coburn, na których przestały działać pigułki pobudzające, wyciągnęli się wygodnie i po kilku sekundach spali już głęboko.

Nie mam bladego pojęcia, co to są pigułki pobudzające (amfa?)? Ale autor też tego najwyraźniej nie wie, bo pojawiają się one w tym miejscu po raz pierwszy i jedyny w książce. Wcześniej nie było o nich mowy. Ani o zabieraniu ich z Teheranu, ani o łykaniu ich, ani o wyjaśnieniu co to jest i do czego służy.

5. Powrót to Istambułu:

Zgodnie ze specyficznymi przepisami tureckiego lotnictwa wyczarterowany samolot nie mógł ich zabrać do miejsca, gdzie dochodziły loty rozkładowe. Nie mogli więc lecieć bezpośrednio do Istambułu, gdzie czekał Perot, ale musieli przesiąść się w Ankarze.

Po pierwsze to wcześniej (punkt 17. w grupie Przygotowania w Turcji) autor poinformował czytelnika, że samolot był wyczarterowany do lotu z Istambułu do Wan i z powrotem. Po drugie, to czym niby różni się Ankara od Istambułu w kontekście powyższego zdania? Przecież do Ankary też dochodziły loty rozkładowe, bo Boulware leciał z Istambułu do Adany przez Ankarę samolotami rejsowymi, a nie czarterami!

6. Paul i Bill w ambasadzie USA w Istambule:

Jeden z pracowników poprosił ich do prywatnego biura, aby zasięgnąć rady w pewnej sprawie. Otóż konsulat USA w Tebrizie został zaatakowany przez rewolucjonistów i tamtejszy personel być może będzie musiał uciekać, tak jak Paul i Bill. Opowiedzieli, którędy jechali i jakie mieli problemy.

No, przecież spadłem z krzesła! Krótka rozmowa pomiędzy pracownikiem ambasady a dwójką oswobodzonych miała zdaniem autora zastąpić wielotygodniowe przygotowania do akcji odbicia więźniów, prowadzone jednocześnie w kilku krajach i przez w sumie kilkanaście osób? Ręce opadają…

7. Nazywanie przez tłumacza 65 tys. dolarów „małą fortuną” to chyba lekkie przegięcie.

8. Jakoś bardzo trudno mi uwierzyć w żołnierzy na lotnisku w Istambule wyciągających broń, głośno krzyczących i ostatecznie aresztujących Simonsa z powodu niecałych siedemdziesięciu tysięcy dolarów. To przecież nie broń ani narkotyki, żeby taki cyrk robić.

9. I dalej:

Idący przed Sculleyem Paul przekroczył już punkt kontrolny. Sculley wepchnął mu w ręce swoje trzydzieści tysięcy dolarów, okręcił się i wrócił.

Acha! Parę sekund wcześniej rozpętało się piekło na widok kilkudziesięciu tysięcy dolarów, a następnie nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi ani na człowieka wciskającego równie gruby zwitek pieniędzy innemu pasażerowi ani na tego samego człowieka, który po przejściu kontroli bezpieczeństwa, cofnął się przez nią z powrotem. Brednie.

10. Wyciągnięcie Simonsa z więzienia (dzięki łapówce):

— Sędzia jest w drodze — oznajmił. — Rozmawiałem już z policją. Gdzie są pieniądze?
— Więzień je ma — odparł Boulware. — Jak to?
— Pan tam pójdzie i wyprowadzi więźnia, a on da panu pięć tysięcy dolarów.

Spadłem z krzesła po raz drugi! Autor wciska nam kit, że kogoś aresztowano z powodu niezadeklarowanych dolarów, a następnie twierdzi, że tychże dolarów (podstawy oskarżenia, dowodu w sprawie) nie zabrano aresztowanemu w trakcie aresztowania!

11. Autor twierdzi, że w kinie w hotelu na lotnisku we Frankfurcie puszczane są trzy filmy, w tym dwa porno i część uratowanych idzie na „Szczęki II” a część na porno. Po pierwsze, to nie mam pojęcia jak by to miało być możliwe, skoro sala kinowa jest jedna, a wszyscy poszli jednocześnie na film. Po drugie, czego autor książki najwyraźniej nie wie, film „Głębokie gardło” z 1972 roku był jedynym filmem pornograficznym dopuszczonym kiedykolwiek do publicznej prezentacji w kinach (a i to w mocno ograniczonej liczbie krajów).

Ewakuacja ambasady USA w Teheranie

1. Autor twierdzi, że przebycie sześciu mil od ambasady do lotniska zabrało grupie ewakuowanych dwie godziny.

Nie za bardzo wiem, jak to skomentować. Ambasada Stanów Zjednoczonych w Teheranie znajdowała się (została zamknięta w 1979 roku) przy Taleqani Street. Odległość od niej do lotniska w Teheranie wynosi… 50 kilometrów, czyli trzydzieści dwie mile, a nie sześć.

2. Jeżeli wszyscy Amerykanie będący jeszcze wówczas w Teheranie mieli być ewakuowani jednocześnie, dwoma wyczarterowanymi w tym celu samolotami, to jaki niby był cel lub sens w czarterowaniu tych samolotów do dwóch, totalnie odległych od siebie stolic europejskich (do Aten i do Frankfurtu?). Rozumiem, że na przykład rozdzielanie rodzin miało dodać dreszczyku emocji dla całej imprezy, tak?

3. Cło… na lotnisku:

Przeszli przez drzwi z napisem „Tylko dla pasażerów”, po czym musieli zapłacić cło lotniskowe (…).

Cóż mogę powiedzieć? Mam na koncie czterdzieści lotów samolotem pasażerskim i nigdy nie płaciłem cła lotniskowego ani nigdy o takim przypadku nie słyszałem. Nigdy nie płaciłem niczego na lotnisku. Wszystkie opłaty związane z przelotem zawsze miałem zawarte w bilecie lotniczym. Cło płaci się chyba od przesyłek a nie przelotów, czy przejazdów.

4. Chwilę dalej pojawia się następujące zdanie:

Gdyby trzeba było wysadzić z samolotu tysiąc osób i odeskortować z powrotem do ambasady, władze rewolucyjne musiałyby jutro jeszcze raz przechodzić przez te wszystkie nonsensy.

Zwrot „z samolotu” jest bez sensu, bo żaden samolot pasażerski (współczesny, czy dostępny w 1979 roku) nie jest w stanie zabrać na pokład tysiąca pasażerów (maksymalna wartość to 888 pasażerów na pokładzie Airbusa A380 w konfiguracji „all economy class”, które nie jest stosowana chyba przez żadnego przewoźnika).

Dlatego na pewno miało być „z samolotów”, skoro wcześniej była mowa o dwóch samolotach typu Boeing 747. Ale z tą drobnostką to się pewnie tłumacz pieprznął (może to nawet być literówka).

5. Oczywiście, sama liczba (tysiąc pasażerów) nawet podzielona na dwie maszyny jest pozbawiona sensu, bo żadna z wersji, czy konfiguracji samolotu Boeing 747 nie była w stanie zabrać na pokład więcej niż 452 osoby. Autor próbuje to wytłumaczyć w następujący, nieudolny sposób:

Skontaktowaliśmy się z kierownictwem linii PanAm na Europę i uzyskaliśmy zezwolenie na lot z nadmiarem pasażerów

To oczywisty bełkot, bo decyzję o locie z większą ilością pasażerów lub bagażu podejmuje zawsze kapitan (bezpośrednio odpowiedzialny za bezpieczeństwo lotu), a nie jakiś przybiurkowy przydupas. Zaś, co do lotu z większą liczbą pasażerów niż liczba siedzeń to mam równie wielkie obiekcje, bo pasażerowie siedzący na podłodze, niezapięci pasami stanowią zagrożenie dla samych siebie (zranienia w przypadku turbulencji) i innych (zablokowane ciągi ewakuacyjne w przypadku awaryjnego lądowania).

Więc mimo braku stuprocentowej pewności myślę, że i w tym miejscu autor mocno popłynął.

6 Irańska kontrola na pokładzie:

Na pokładzie kręciło się kilkunastu uzbrojonych rebeliantów, zarówno w kabinie pasażerskiej, jak i w pomieszczeniach załogi.

Na pokładzie samolotu pasażerskiego (dowolnego typu) nie ma pomieszczeń załogi! To nie statek z kajutami. Są jedynie wydzielone sekcje korytarzy i łączników oraz składane fotele, z których korzysta personel pokładowy. Jedynym pomieszczeniem na pokładzie (oprócz toalet) jest kabina pasażerska. Ale w zdecydowanej większości samolotów (w tym — w Boeingu 747) jest ona zbyt mała, by się po niej kręcić.

7. Autor w żaden sposób nie tłumaczy, czemu w tym jedynym fragmencie książki poszukiwani kierownicy EDS są przez kapitana samolotu wywoływani nie po imieniu i nazwisku (jak w całej książce) ale po dwóch pierwszych imionach. Zwrot „Paula Johna i Williama Deminga” pojawia się jedynie w tym krótkim fragmencie książki.

8. Nad Iranem nie było funkcjonującej kontroli ruchu powietrznego i to zdaniem autora jest argument tłumaczący dlaczego samoloty z ewakuowanymi Amerykanami musiały wystartować przed zmrokiem lub pozostać na lotnisku do rana.

Spadłem z krzesła, gdy to przeczytałem! Współczesny samolot pasażerski (w tym wspomniany tu Boeing 747) ma prędkość przelotową około 900 km/h, co oznacza, że potrzebuje on zaledwie czterech sekund, by przelecieć kilometr. Jest rzeczą oczywistą (dla wszystkich, z wyjątkiem Kena Folletta), że w fazie przelotowej (nie licząc startu i lądowania) samolot pilotuje się w oparciu o radar (oraz wskazówki kontroli lotu, jeśli taka istnieje) a nie poprzez patrzenie przez szyby. Noc lub zmrok nie są więc tu absolutnie żadną przeszkodą i — czego autor chyba nie dostrzega — samoloty pasażerskie jak świat długi i szeroki latają w nocy. W fazie startu i lądowania używa się oświetlenia lotniska, więc wieczór lub noc również nie są problemem.

9. Joe Poche chciał przesłać z pokładu wiadomość. Automatycznie założyłem, że chodzi mu o telefon i na pytanie stewarda poda on numer telefonu odbiorcy. Podał… adres pocztowy („Merv Stauffer, 7171 Forest Lane, Dallas, Teksas). Nakryłem się nogami ze śmiechu. Steward miał mu list z pokładu wysłać?

10. Pies Buffy powraca:

Rich i Cathy Gallagher (…) nie wiedzieli, czy pies Buffy będzie mógł wjechać na terytorium USA.

Wjechać? A od kiedy pies lub inne zwierze potrzebuje specjalnego zezwolenia? Może jeszcze paszportu i wizy specjalnej, co? Jeśli właściciel ma prawo wjazdu na terytorium danego państwa i jeśli linia lotnicza (lub inny rodzaj przewoźnika) zgodzi się na przewiezienie psa to pies jest traktowany jako zwykły bagaż z punktu widzenia prawa międzynarodowego. Amen.

11. Metro:

W podziemiach, przy kinie, jest wyjście na stację metra.

Ani Frankfurt Airport ani żaden hotel zbudowany w okolicy portu lotniczego nie ma stacji ani linii metra. W odległym nieco od lotniska Zeppelinheim (lub Walldorf) jest stacja i linia kolejowa, ale to jest linia regularna, zwana w Niemczech S-bahn (ang. commuter train). Faktyczne metro (U-bahn) nie dociera do portu lotniczego we Frankfurcie.

12. Opisując, co Merv Stauffer zamówił (we Frankfurcie, telefonicznie z Dallas) jako jedzenie na pokład Boeinga, autor popłynął zupełnie. Oszczędzę Wam cytowania całego fragmentu (pół strony w książce). Wystarczy, że powiem, iż przewijają się w nim teksty typu (dla kilkunastu osób podróżujących samolotem przez osiem godzin!): pięćdziesiąt kartonów mleka, cztery galony (piętnaście litrów) kawy, czy dwadzieścia dziewięć półmisków kanapek, małż, owoców, słodyczy i jarzyn (wychodzi po dwa półmiski na łeb!). To jest generalnie kpina z inteligencji czytelnika — próba wciśnięcia mu kitu, że grupa kilkunastu facetów była w stanie zeżreć coś takiego w pół dnia. Poza tym, kompletnie nie pojmuję po jaką cholerę dla tychże kilkunastu osób Stauffer zamówił sto papierowych talerzyków i po siedemdziesiąt kubków oraz kompletów sztućców.

13. Tuż przed odlotem wyczarterowanego Boeinga nad Frankfurtem rozszalała się rzekomo burza lodowa i musiał się on ustawić w kolejce do odlodzenia. Cóż… Burza lodowa nad Niemcami w lutym, to rozumiem, że autor miał na myśli grad (i tłumacz znowu błysnął). A nie taką burzę lodową, którą spotyka się w Skandynawii. Poza tym… odlodzeniu samolot poddaje się, gdy jest on zamarznięty w wyniku obniżenia się temperatury. Grad, który pada na maszynę, nie przymarza do jej powierzchni tylko opada. Ale tego autor chyba nie wie.

14. Po odlodzeniu samolotu następuje opis, który po raz drugi w książce sugeruje czytelnikowi, że firmy czarterowe wynajmują swoim klientom latające trupy, wraki i złomy, a nie maszyny po wszelkich przeglądach technicznych, gotowe do lotu w każdej chwili. Choć znam się nie co na budowie samolotów pasażerskich, to niestety nie mam pojęcia, co to jest „zawór rozruchu”? Być może tłumacz błysnął po raz nie wiem, który. Natomiast fragment dotyczący tego zaworu to już czysty stek bredni:

Pilot John Carlen szybko znalazł źródło awarii — zawór rozruchu. Mechanik Ken Lenz wysiadł z samolotu i ręką trzymał zawór otwarty, podczas gdy Carlen uruchamiał silnik.

Takiej głupoty nawet się skomentować za bardzo nie da. Samolot stoi przecież na wysokim podwoziu (ludzie wsiadają do niego po schodkach lub z rękawa)! Oprócz podwozia, absolutnie wszystkie części i elementy samolotu znajdują się na wysokości drugiego piętra. Nie da się więc stać na płycie lotniska i dotykać jakiegokolwiek zaworu lub innego elementu samolotu (oprócz podwozia). Bełkot, po prostu!

O tym, że silniki samolotu muszą pracować cały czas, gdy na pokładzie są ludzie, bo są one źródłem prądu do wszelkich instalacji na pokładzie, autor też najwyraźniej nigdy nie słyszał.

15. Nie słyszał też o tym, że nawet jeśli palenie w samolocie pasażerskim było dozwolone (w 1979 roku, bo szybko z tego zrezygnowano) to na pewno nie w kabinie pilotów, gdzie najmniejsza strużka dymu natychmiast uruchomiłaby alarm przeciwpożarowy. Nie słyszał o tym, więc piloci w jego książce palą sobie w kokpicie, podczas pilotowania.

16. Nie mam też bladego pojęcia, co to jest „rynna ujścia” (tłumacz coś palił niedobrego albo pomylił słowniki?), stosowana rzekomo przy awaryjnym zrzucie paliwa z samolotu. Google też nie wie.

17. Oprócz skrajnej niewiedzy w obszarze lotniczym autor wykazuje też równie skrajną ignorancję w geografii twierdząc, że lot z Frankfurtu do Dallas przebiegał rzekomo nad północną Anglią.

18. Golenie w zimnej wodzie:

Na łóżku leżał Simons, którego cała twarz — po goleniu się w zimnej wodzie — była pozalepiana kawałkami plastra.

Kurczę blade! A to ci nowość! Golę się od dwudziestu lat i dopiero teraz dowiedziałem się, że zaciąć się można z powodu używania zimnej wody (do płukania maszynki!) a przez tępe ostrze. Cóż… człowiek całe życie się uczy.

19. Perot załatwił wjazd na teren Zjednoczonego Królestwa dla nieposiadającego żadnego paszportu Rashida, bo… znał jakiegoś tam angielskiego lorda (dobre pytanie, czy w ogóle angielskiego, bo „lord Mountbatten of Burma” może też oznaczać arystokratę z Birmy). Dzięki temu poświadczeniu, które teoretycznie mogłby być wyssane z palca (jako, że urzędnik graniczny nie poprosił o telefon do lorda, a jedynie kontaktował się ze swoim przełożonym), celnik złamał wszelkie znane mi zasady imigracyjne i pozwolił Rashidowi na opuszczenie samolotu. Umarłem w butach ze śmiechu, po wysłuchaniu tego fragmentu.

20. To zdanie:

Mówiłeś, że rzuciłeś palenie dziesięć lat temu.

sugeruje, że Paul Chiapparone zna Johna Carlena, co jest na 99% niemożliwe jako, że Carlen nie był pracownikiem EDS a jedynie wynajętym pilotem do pilotowania wyczarterowanego samolotu. Autor nigdzie wcześniej ani później nie wspomniał o możliwej znajomości tej dwójki.

Dalsza podróż z Gatwick

1. Perot zapytał, czy może wynająć cały górny pokład Boeinga 747. Wynająć? Czyżby znowu popisówa tłumacza? Części samolotów (w tym przypadku: pokładu pierwszej klasy) się nie wynajmuje. To nie hotel, czy statek. Po prostu kupuje się wszystkie bilety w danej klasie (o ile są dostępne — co zdarza się bardzo rzadko).

2. Projektor w pierwszej klasie rejsowego samolotu nie działał? Po pierwsze, to nigdy nie słyszałem o tym, żeby kiedykolwiek na pokładach samolotów były projektory. A już na pewno nie w 1979 roku, ale może to kolejny popis zdolności tłumacza. Z pewnością chodziło o telewizor. Po drugie — skoro to samolot rejsowy (a nie czarter prywatny) to jakim cudem mógł on wyruszyć w podróż z niedziałającym czymkolwiek w pierwszej klasie, w której bilet kosztuje fortunę!

Kurde blade, myśmy mieli odlot z Frankfurtu opóźniony o godzinę, bo samolot czekał na jedenaście brakujących posiłków do klasy biznes (niższej niż klasa pierwsza!), a nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że ci z klasy biznes mogliby jeść to co ci z klasy ekonomicznej! A gdzie tam klasa pierwsza, w której bilet kosztuje pięć razy tyle, co w klasie biznes i dziesięć razy tyle, co w klasie ekonomicznej? Założę się, że samolot nie odleciałby, gdyby brakowało jednej wykałaczki lub dwóch oliwek, a gdzie tam dopiero z zepsutym telewizorem! Brednie.

3. Perot zszedł na dół do pierwszej klasy? Na dół? W jedynych na świecie samolotach, które mają dwa pokłady (Boeing 747 i Airbus A380) pierwsza klasa jest zawsze na górnym pokładzie! Na dolnym jest biznes plus ekonomiczna lub tylko ekonomiczna.

4. Już nawet nie chce mi się sprawdzać, ile punktów pośrednich miała grupa uratowanych między granicą turecką a lotem samolotem rejsowym z Gatwick i ile dni podróżowała. Był na pewno Istambuł, Frankfurt i Londyn. We Frankfurcie szli nawet do kina, a w Londynie nocowali w hotelu. I nigdzie (!) nie mieli okazji umyć się ani przebrać w nowe ubrania! Bo, jak opisał autor, na pokładzie Boeinga lecącego z Gatwick, nadal byli bandą obdartusów, którzy wyglądali i pachnieli, jakby nie myli się kilka dni.

Autor potwierdza to nawet kilka stron dalej, pisząc o Joe Poche:

Jedyną rzeczą, której mu teraz brakowało do pełni szczęścia, była czysta bielizna.

Ręce mi opadły…

Pozostałe błędy

1. Niestety, tą książką Ken Follet dołącza do słynnego, choć kiepskiego grona autorów powieści, którzy mają duże problemy z obsługą zegarka i kalkulatora. Autorowi nagminnie, na przestrzeni zaledwie kilku stron powieści, myli się różnica czasowa między Dallas a Teheranem. Najpierw informuje czytelnika, że wynosi ona osiem i pół godziny, później okazuje się, że gdy w Dallas jest północ, to w Teheranie siódma rano, a na następnej stronie ponownie, gdy w Dallas jest (kolejna) północ, to w Teheranie dziewiąta trzydzieści.

Dopiero więc przy trzecim podejściu autorowi udaje się trafić w sedno, jako że cały Iran leży w strefie UTC+3:30, zaś Dallas leży w strefie UTC-5:00 tylko w czasie letnim, a w czasie zimowym (gdy rozgrywa się akcja książki — grudzień) Dallas ma strefę UTC-6:00, co daje sumaryczną różnicę czasu między Teheranem i Dallas wynoszącą 9,5 godziny.

2. Dwukrotnie powtarzana jest w książce historia, jak to pułkownik Simons wylądował podczas akcji w Wietnamie śmigłowcem nie tam, gdzie trzeba, czyli nie w obozie jenieckim, z którego miał wyzwolić jeńców. I dwukrotnie powtarzane jest, że wylądował czterysta jardów obok. Sęk w tym, że czterysta jardów to zaledwie 365 metrów, więc biorąc pod uwagę noc, dżunglę wietnamską i śmigłowiec wojskowy mówienie o niewłaściwym miejscu przy takiej odległości jest chyba trochę naciągane.

3. Ross Perrot w młodości ubiegał się o przyjęcie do United States Naval Academy w Annapolis. I podobno, zdaniem autora, aby móc się tam dostać, konieczne było osobiste polecenie któregoś z amerykańskich senatorów lub kongresmenów. Stany Zjednoczone mają ich w sumie pięćset trzydziestu pięciu (stu senatorów i czterystu trzydziestu pięciu kongresmenów) a miejsc w akademii jest co roku cztery tysiące czterysta. Czyli rok w rok każdy statystyczny amerykański kongresmen i senator ma trute dupsko dziewięciokrotnie, aby wystawić takie polecenie. Też chyba mocno naciągane.

4. Ech te straszne rozkłady lotów…

Dla większości zarezerwował bilety na lot PanAmem do Istambułu

No, kurde, chyba nie! Linie lotnicze mają siatkę połączeń w układzie gwiazdy, gdzie w centrum jest hub lub focus city. I latają wyłącznie na trasach do lub z tych centrów. Ani Teheran ani Istambuł nigdy nie był hubem ani miastem centralnym dla linii Pan Am dlatego na pewno kupienie takiego połączenia, jak opisuje autor, było niemożliwe w 1979 roku. Piszę „no, kurde”, bo Ken Follett to kolejny autor, któremu nie chciało się sprawdzić tak oczywistej rzeczy, jak rozkład lotów. Co dziwi tym bardziej, że to książka przecież bardzo mocno oparta na faktach.

5. Łzy w oczach:

Ojciec Williams miał już osiemdziesiąt lat i jego kościelni przełożeni zezwolili mu na wyjazd z Teheranu ze względu na niebezpieczeństwo (…).

Acha. A gdyby miał czterdzieści lat, a niebezpieczeństwo nadal występowało, to jego kościelni przełożeni nie pozwoliliby mu wyjechać, co? Bełkot. Wiek i bezpieczeństwo nie mają żadnego związku (w obliczu rewolucji). Pytanie, czy autor tak głupio chlapnął, czy tłumacz znowu błysnął?

6. Narrator opowiedział, że Taylor jeździł po ulicach Teheranu jak wariat. Między innymi zawracał na autostradach… To chyba byłoby delikatnie mówiąc trudne, jeśli weźmie się pod uwagę, że definicja autostrady mówi, że droga taka nie ma żadnych kolizyjnych skrzyżowań. A tylko na skrzyżowaniu można zawrócić (chyba, że ktoś jedzie pod prąd, ale rozumiem, że nie o to autorowi tu chodziło). Chyba ktoś trochę przeholował w opisie.

7. Perot przekazał instrukcje, że jeśli coś by się mu przydarzyło w czasie akcji ratowniczej, prawo głosu wynikające z jego udziałów przejdzie na Meyersona. Dość ciekawe, muszę przyznać. Aby ktoś mógł nabyć prawo głosów wynikające z udziałów, musi najpierw nabyć same udziały. A te raczej się kupuje lub dziedziczy. Pierwsze słyszę, by można było w ogóle przekazać innej osobie prawo głosu, a jeśli nawet — to że wystarczy do tego dyspozycja ustna.

Jak dalej autor potwierdza (całkiem bezsensownie według mnie), Meyerson odziedziczyłby faktycznie całą firmę w wyniku ustnego polecenia Perrota i jego następnie śmierci.

8. O Rezaiyeh (Urmii) autor mówi: „jak na irańską prowincję było ono całkiem duże”. Urmia to dziesiąte pod względem ilości mieszkańców miasto w Iranie, mające ponad 600 tys. mieszkańców (ponad milion w okręgu metropolitalnym), czyli prawie taka nasza Warszawa. Myślę, że ani „prowincjonalność” w tym zwrocie nie ma sensu ani on sam nie jest zbyt trafny.

9. Mocno nie leży mi lansowana przez autora nienawiść Irańczyków (zwłaszcza zwolenników ajatollaha) do Amerykanów w zestawieniu z coca-colą żłopaną przez wszystkich (również Irańczyków) i wszędzie (również w miastach na prowincji, które aż kipią od antyamerykańskiej nienawiści). Chyba raczej „napój wroga” byłby ostatnim po który sięgaliby rewolucjoniści, czyż nie?

10. 18 lutego 1979 roku, podczas lotu powrotnego do Dallas, narrator stwierdził:

(…) Marva jest w trzecim miesiącu ciąży (…).

Kilka stron dalej, w epilogu, okazało się, że:

Żona Davisa, Marva, 18 lipca 1979 r. urodziła chłopca, Beniamina.

Brakuje tylko, żeby narrator dodał, że urodziła zdrowego chłopca, a poród odbył się bez żadnych problemów. Bo urodziła go w siódmym miesiącu ciąży! Kalendarz i kalkulator zawiodły Kena Folletta nawet w epilogu, jakie to smutne!

11. Fragment epilogu:

4 listopada 1979 r. ambasada USA w Teheranie została ponownie zaatakowana przez wojowniczych Irańczyków. (…) Misja mająca na celu uwolnienie ich, zorganizowana przez prezydenta Cartera, znalazła swój sromotny koniec w pustyniach środkowego Iranu. Wtedy jednak Carterowi nie pomagał Simons.

To poetyckie zdanie na koniec tego fragmentu jest mocno odważne i jest według mnie sporym nadużyciem. Szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że głównym powodem fiaska akcji „Orli Szpon” była niespodziewana burza piaskowa. Wobec której również pułkownik Simons niewiele by poradził.

12. Ustęp w stylu „było błędem niewybaczalnym” w oficjalnym dokumencie z sądu? Tłumacz po raz n-ty błysnął?

13. Zgodnie z informacjami przekazanymi przez autora w zakończeniu, kontrakt między EDS a rządem Teheranu wygasł 16 stycznia 1978 r. Na początku książki znajdowała się natomiast informacja, że trwał on nadal w grudniu 1979 roku, a rząd Teheranu zwlekał z wypłatą rat miesięcznych przez zaledwie kilka ostatnich miesięcy. Co niby pracownicy EDS mieli robić w Teheranie w grudniu, jeśli kontrakt wygasł jedenaście miesięcy wcześniej?

Podsumowanie

Uff! Skończyłem jedną z najdłuższych, jeśli nie najdłuższą listę błędów w moim blogu. Niestety, jedyna książka Kena Folletta o charakterze dokumentalnym opisująca rzeczywiste wydarzenia (jaką wysłuchałem), okazała się być kompletnym koszmarem. Autor wykazał się kompletną nieznajomością rynku lotniczego, zasad działania kalendarza i kalkulatora oraz skrajną ignorancją wielu prostych i oczywistych zasad i faktów. A miejscami nawet zwykłą głupotą. Co, mam nadzieję, udowodniłem.

Cegiełkę do całości dołożył tłumacz polskiej wersji książki, na podstawie której przygotowano wysłuchany przeze mnie audiobook. Nie pamiętam drugiej takiej książki, wysłuchanej lub przeczytanej kiedykolwiek przeze mnie, w której błędy ewidentnie popełnione przez tłumacza byłyby aż tak liczne i aż tak oczywiste.

Zostaw komentarz