Stephen King — Zielona Mila

A więc jednak nie udało się. To już druga powieść Stephena Kinga, po „Miasteczku Salem„, którą wziąłem na warsztat, bo znalazłem w niej parę „fajnych” błędów. Niestety, „im dalej w las…”. W ostatnich dwóch częściach powieści błędów jest już multum.

Powieść „Zielona mila” została pierwotnie opublikowana w Stanach Zjednoczonych jako sześć osobnych książeczek (powieść w odcinkach, próba wskrzeszenia czaru Karola Dickensa sprzed stu lat, chyba nieudana). Dopiero potem wydano ją w całości, podzieloną na sześć części. Taki podział stosuję też tutaj.

Szczerze mówiąc, ta publikacja Stephena Kinga jest trzecią z błędami. Po drodze był jeszcze tom opowiadań „Wszystko jest względne”. Ale tam pojawiało się po jednym błędzie na opowiadanie (lub wcale) i przy każdym kolejnym mówiłem sobie: „E, nie warto, jeszcze poczekam, czy będzie tego więcej”. Gdy zaś było tego więcej, to o poprzednich zdążyłem już zapomnieć (gdyż opowiadania zebrane w tym tomie nie były, najwyższych lotów).

Tradycyjnie, tam, gdzie to tylko możliwe, staram się pisać „dookoła” i spoilerować jak najmniej, żeby nie zepsuć zabawy tym, którzy powieści jeszcze nie czytali.

Część pierwsza

1. W opisie krzesła elektrycznego z 1931 roku pojawia się nawiązanie do komiksu o Króliku Rogersie mimo, że postać ta pojawiła się na świecie równo pięćdziesiąt lat później — w 1981 roku. Autor przyznaje się we wstępie do anachronizmów, więc pytanie, czemu tego nie poprawił?

2. Pomyłka przy określaniu liczby ofiar Edwarda Delacroix w dwóch miejscach powieści (6 + 1 = 6):

Zgwałcił i zabił młodą dziewczynę, a potem porzucił jej ciało za budynkiem, w którym mieszkała, oblał je naftą i podpalił, wyobrażając sobie naiwnie, że usunie w ten sposób dowody zbrodni. Od ognia zajął się cały dom i w pożarze zginęło sześć kolejnych osób (…)

(…) dla takiego szczura jak nasz mający na sumieniu sześć istnień ludzkich przyjaciel z Luizjany.

3. Nie jestem pewien, czy w latach trzydziestych XX wieku prawo amerykańskie było aż tak surowe i bezduszne, by wysłać na krzesło elektryczne zabójcę, który zamordował swoją jedyną ofiarę w stanie skrajnego zamroczenia alkoholowego. Chyba już wtedy istniało pojęcie „czynników łagodzących”

4. W powieści nigdy nie pojawia się motyw prawników odwiedzających skazanych (w sumie to w ogóle nikt ich nie odwiedza), omawiających z nimi apelacje, czy piszących owe apelacje. Skazani na śmierć po prostu są i czekają.

Nie wiem, jak to wyglądało przed wojną, ale po wojnie, gdy czyta się biografie seryjnych morderców amerykańskich, to ma się wrażenie, że na jednego skazanego na śmierć przypada czasem nawet po 20-30 wniosków o apelację, ułaskawienie, zmianę wyroku na dożywocie, czy wstrzymanie wykonania egzekucji. Niektórzy ze skazanych pobudzili nawet międzynarodowe reakcje.

Tu, nic. Absolutnie nic. Skazani na śmierć i zapomnienie przez świat…

5. Kiedy Edgecombe wspina się po drabinie, by zajrzeć do mysiej dziury, to Brutus proponuje, że przytrzyma go za łydki, żeby ten nie spadł (na co Edgecombe reaguje wspomnieniem o tym, że ma łachotki). To chyba nowość, bo do tej pory, ilekroć ktoś gdzieś się wspinał, to raczej ten na dole trzymał drabinę, a nie samego wspinającego się.

6. W tej samej scenie Edgecombe widzi pełno pajęczyn utkanych przez pająki. W schowku na miotły, ciemnym (bez okna), pustym, rzadko wietrzonym i rzadko odwiedzanym? Nawet jeśliby tam zawędrował jeden pająk jakimś cudem i utkał sieć, a potem oczywiście padł z głodu, to już byłoby dużym wyzwaniem dla realności powieści. A w wiele pajęczyn raczej trudno uwierzyć. Zdecydowanie były to „artefakty zapomnienia”, czyli pajęczyny kurzu i brudu.

7. Trzeci, według mnie, błąd w tej scenie, to świecenie latarką w poszukiwaniu myszy. Przecież to było ślepe pomieszczenie, bez okna. Musieli zapalić dość silną żarówkę w ogóle wchodząc do niego. Po co jeszcze ta latarka.

Część druga

1. Opis śmierci jednego z więźniów rozłożył mnie na łopatki:

(…) ktoś wepchnął go twarzą do pojemnika z płynem do prania na sucho i przez jakiś czas tam przytrzymał. Kiedy go w końcu wyciągnęli, nie miał prawie zupełnie twarzy. Musieli ustalać tożsamość na podstawie odcisków palców.

Bo przecież w więzieniu nie nosi się więziennych drelichów, z wydrukowanym w co najmniej kilku miejscach numerem więźnia. Poza tym, mają ich tam w każdym więzieniu dziesiątki tysięcy i więcej, więc rozpoznanie kogoś bez twarzy, na podstawie sylwetki, postury, koloru włosów itd. jest absolutnie niemożliwe. Nosz, kurde, bujda na resorach!

2. Książka została wydana jako sześć osobnych mini-tomów. Eksperyment wydawniczy, który moim zdaniem kompletnie się nie sprawdził, zaś brak później wydań w tym formacie kolejnych książek, jakiegokolwiek autora, zdaje się potwierdzać moje słowa.

Efektem jest mocne lanie wody, szczególnie na „łączeniu” — na końcówkach i początkach poszczególnych części. Mimo wszystko, nigdy nie podejrzałbym pisarza tego formatu o uciekanie się również do ordynarnego copy-paste. Na początku każdej kolejnej części wstawione są trzy, czasem cztery akapity żywcem „zerżnięte” z końca poprzedniej części. Żywcem i ordynarnie — Stephen King nie zmienił nawet pojedynczego wyrazu ani szyku zdań.

3. Jak małe myszki są w USA (lub jak wielkie cukierki miętowe), że miętówka była wielkości połowy myszy Dela?

Część trzecia

1. Pan Hammersmith jest redaktorem gazety w Tefton w hrabstwie Trapingus. Tefton to bardzo specyficzne miasto. Jest na tyle duże, by mieć własną gazetę i jednocześnie na tyle małe, by istniały w nim drogi polne o długości 20 mil i dłuższe. Miasta na tyle duże, by wydawać własną gazetę chyba jednak brukują, asfaltują albo betonują swoje drogi.

Czy w ogóle może istnieć gdziekolwiek lub mogła istnieć gdziekolwiek jakaś polna droga mająca prawie trzydzieści kilometrów długości? Polne drogi to małe dojazdówki do jakichś przysiółków, osiedli, wioseczek. Jeśli coś ciągnie się kilometrami to raczej albo szybko staje się uczęszczaną drogą albo zarasta zupełnie.

Inna sprawa, że chyba trochę bezsensu byłoby pracować jako redaktor lokalnej gazety, który raczej powiniene być wszędzie szybko, jeśli nie pierwszy i jednocześnie zaszyć się na zadupiu, z którego do najbliższe betownowej drogi jedzie się godzińę (bo na polnej drodze więcej niż 30 km/h nie pojedziesz), prawda?

2. Rana chłopca „biegła spod włosów przez czoło, martwe i wybałuszone oko i policzek, aż do kącika ust wykrzywionych w chytrym uśmieszku szulera lub może alfonsa”. Czyli dało się ją raczej dostrzec „z kilometra”. Mimo to ojciec wcześniej musiał unieść głowę chłopca do światła, by Edgecombe ją ujrzał. Chłopak musiałby sto procent swego czasu gapić się we własne buty, żeby bez unoszenia głowy nie dało się zauważyć rany, która zaczynała się pod włosami i szła przez cały policzek.

3. Zmiany w więzieniu Cold Mountain są, jak chyba wszędzie, trzy ośmiogodzinne na każdą dobę. Autor trochę się jednak miesza w kilku miejscach, kiedy poszczególne zmiany zaczynają się i kończą. I tak mamy:

  • „Ja z moją grupą pracowałem od siódmej wieczorem do trzeciej rano.”
  • „(…) kiedy odbijałem kartę o szóstej (…)”
  • „Andersen i tak pracował codziennie aż do ósmej wieczorem, a strażnicy (…) siedzieli do jedenastej albo dwunastej w zależności od tego, kiedy kończyła się ich zmiana.”

O ile przychodzenie na szóstą i wychodzenie o ósmej, jeśli zmiana kończyłaby się i zaczynała o siódmej jest jeszcze do łyknięcia. O tyle to kończenie zmiany strażników o jedenastej lub dwunastej nie pasuje tu ni w pięść ni w oko. Nie dość, że wypada w samym środku zmiany pozostałych to jeszcze do tego idealnie o godzinie, gdy przeprowadzało się większość egzekucji — czyli koło północy.

Część czwarta

1. Fragment o uzdrowieniu myszy:

Nie widzieliśmy już samego Pana Dzwoneczka, tylko jego ogon, którego koniuszek drżał niczym zamierające wahadło.

Eee… zwierzę z przetrąconym kręgosłupem może kręcić ogonem?

2. Przeniesienie Percy’ego miało potrwać „miesiąc, a może nawet wcześniej” tylko dlatego, że przebywający na urlopie dyrektor więzienia podpisał je tego samego dnia, kiedy zostało złożone. I zrobił to osobiście, zamiast zlecań to swojemu zastępcy. W innym przypadku, gdyby tego nie zrobił, mogło to „potrwać pół roku, nawet ze słynnymi koneksjami Percy’ego”.

Przecież to jakiś bełkot. Gdyby dyrektor tego nie zrobił od razu, to dokument podpisał by jego zastępca następnego dnia, kolejnego… za tydzień. Niby czemu miałoby to opóźnić sprawę sześciokrotnie?

Jakby tego wszystkiego było mało, to zdanie dalej okazuje się, że na Święto Dziękczynienia (które odbędzie się dopiero za co najmniej trzy miesiące — słowa wypowiadane pod koniec lata) Percy „jeszcze tu będzie” w związku z czym, konieczne będzie umieszczenie go w nastawni.

3. Kobieta umiera na raka głowy. W takich przypadkach ludzie bez powodu przeklinają jak szewce. Prosi męża o sprowadzenie pastora. Ten odmawia, bo mogłaby duchownego obrazić. Paranoja połączona z kretynizmem. Księdzu przecież można by powiedzieć, jaka jest sytuacja, uprzedzić go. Nawet, gdyby tego nie zrobiono, to przecież domyśliłby się, skoro idzie z posługą do umierającego, i byłby wyrozumiały. Autor w żaden sposób nie wyjaśnia, czemu skądinąd inteligentny człowiek (dyrektor więzienia) formułuje tak idiotyczne wnioski i odmawia umierającej żonie jednej z jej ostatnich próśb.

4. Pod koniec tej części pojawia się scena, w której Edgecombe przyklęka na jedno kolano, ściąga swojego więziennego trepa i podaje go Coffey’owi. Dużo później jest wyjaśnione, że zrobił to po to, by przekonać się, że Murzyn nie potrafi samodzielnie zawiązać nawet sznuruwek. Autor zapomniał jednak wyjaśnić, czemu potrzebny był do tego kościelny nastrój i całe to klękanie na kolano przez Coffey’em jak przed ołtarzem.

Część piąta

1. Pan King za wszelką cenę chciał stworzyć atmosferę grozy i stąd mroczny opis ciemnego, podziemnego tunelu, którym zwłoki skazanych po egzekucji były odwożone do czekającego już na nich karawanu. Mimo wszystko opis kapiącej z sufitu wody w tymże tunelu to chyba lekka przesada. Jakoś trudno wyobrazić mi sobie sytuację, w której pozwala się by latami coś ciekło w bądź, co bądź części budynku więziennego.

2. Albo tłumacz źle przetłumaczył nazwę z angielskiego i chodzi o inną chorobę albo pan King nie ma pojęcia, co to jest artretyzm. Oba fragmenty, w których o nim wspomina nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością:

(…) wiem, że porządnie daje jej się we znaki artretyzm, a leki, które bierze, niewiele pomagają.

Elaine cierpi na potworny artretyzm i gdybym się o nią oparł, złamałaby się pewnie jak suchy patyk.

Artretyzm jest chorobą przewlekłą, ale nie ciągłą. Rzadko kiedy daje bardzo bolesne ataki częściej niż kilka razy do roku. Czasami raz — według Wikipedii drugi atak następuje w przeciągu roku u tylko 60% przypadków. Ponadto, co chyba ważniejsze, artretyzm nie ma nic wspólnego z osteoporozą (autor chyba pomylił te dwie choroby), czyli kruchością kości. Można mieć artretyzm, ważyć przy tym dwieście kilko i być w stanie zatrzymać mały czołg. Co więcej: otyłość jest jednym z poważnych czynników ryzyka artretyzmu, chude i delikatne osoby chorują rzadziej.

3. Pensjonariusz domu starców prosi kucharza o kilka grzanek. Ten odpowiada mu, że te ze śniadania są już zimne, więc chętnie zrobi mu świeże. Ani jednego ani drugiego nie rusza fakt, że w połowie budynku od kilku minut wyje alarm przeciwpożarowy. Trudne do uwierzenia nawet na amerykańskim gruncie.

4. Ten motyw z onanizowaniem się Whartona:

Nie zaczął się jeszcze masturbować, lecz wyhodował już pokaźnego fiuta w szortach i co jakiś czas trzepał go energicznie niczym kontrabasista szarpiący wyjątkowo grubą basową strunę.

Czym różni się trzepanie konia od masturbowania się? Jeszcze się nie masturbował ale już go energicznie trzepał?

5. Percy musiał ukraść z oddziału szpitalnego kawałek waty dla Pana Dzwoneczka (bo nie dało się go zdobyć w legalny sposób?). Ale jednocześnie Edgecombe bez najmniejszego problemu uzyskał stamąd taką ilość tabletek morfiny, że powaliła dorosłego chłopa na dwie doby?

6. Za pierwszym morfinę trzeba było rozpuścić w coca-coli a Whartona namówić na wypicie jej, używając dość wyszukanych wybiegów. Za drugim podejście autor nie czuł potrzeby ubierania już tego w tak szykowne ciuszki. Po prostu stwierdził, że gdyby Wharton za bardzo podskakiwał, to ma dostać jeszcze jedną tabletkę morfiny rozpuszczoną w szklance wody. Sprawy takie, jak przekonać do wypicia szklanki wody człowieka, który podejrzewał wszystko i wszystkich — nie spędzały snu z powiek autorowi.

7. Ten nieszczęsny telefon, bezpośrednia linia między salą egzekucyjną a biurem gubernatora:

Wspomniałem już, że podczas mojej służby na bloku E nigdy nie telefonował gubernator. To prawda, ale sądzę, że gdyby kiedykolwiek zadzwonił, poczułbym taką samą ulgę (…)

Bzdury! Człowiek, którego łączy jakakolwiek więź emocjonalna z więźniami (i odczuwałby ulgę z ich ułaskawienia) nie nadaje się do pracy z więzieniu w ogóle, a już na pewno nie — w celi śmierci. Sfiksowałby psychicznie zupełnie po pierwszej lub po kilku pierwszych egzekucjach.

8. Przed domem dyrektora:

Zanim zdążył strzelić, Harry dał krok do przodu i zasłonił Coffeya własnym ciałem. Coffey nie kazał mu tego robić; Harry uczynił to z własnej inicjatywy.

Zastanawiające skąd u Edgecombe’a taka pewność? Szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę, że wcześniej Coffey zahiponotyzował go przynajmniej raz i ten zdawał sobie sprawę z tego faktu.

9. Narrator mówi, że kiedy John podszedł bliżej, wyraz twarzy Melindy zmienił się po raz trzeci. No, chyba po raz drugi. Najpierw zachowywała się jak rynsztokowa dziwka, potem (pierwsza zmiana) jak mała dziewczynka, a teraz (druga zmiana) jak normalna dorosła kobieta.

10. Rozkaz egzekucji podpisuje dyrektor więzienia? A nie ów słynny gubernator, połączony z więzieniem niemniej słynnym bezpośrednim telefonem? To po cholerę ten telefon? Dyrektor więzienia podpisuje rozkaz, ale odwołać może go gubernator?

11. Cytując ceny burgerów (5 centów za wieprzowego i 10 centów za wołowego), narrator podaje ceny rynkowe z 1930 roku. Bardzo trudno uwierzyć, że dostarczający je do więzienia stary Tu-Tut nie narzucał sobie co najmniej trzykrotnego przebicia.

Część szósta

1. Sposób w jaki Stephen King opisuje dom starców jest chyba zupełnie oderwany od rzeczywistości, nawet jak na realia amerykańskie. Dziadek znikający na równo dwadzieścia cztery godziny (piszący w tym czasie przez ponad dwadzieścia), którego nieobecności nikt nie zauważa. Korytarze rzekomo cuchnące sikami i starą kapuchą. No, mocno trudno w to uwierzyć.

2. Do wypadków z udziałem Percy’ego doszło tuż po powrocie od dyrektora, czyli około piątej rano. Dyrektor ma telefon w domu i godzinę samochodem do więzienia. Mimo to, przyjechał o ósmej rano. Nie zawiadomiono go o tak poważnej sprawie telefonicznie od razu? Czy może zlał sprawę i czekał jeszcze dwie godziny zanim wyruszył do więzienia?

3. Czy może mi ktoś wytłumaczyć, jakim cudem da się uderzyć drugą osobę pałką w skroń, jeśli obie osoby są oddzielone potężnymi kratami więziennymi? Percy musiał mieć niebywałego cela, skoro chwycony w kleszczowy uchwyt i przyciśnięty silną ręką do krat zdołał wsadzić przez nie rękę i na ślepo tak idealnie zadać cios wyższemu od siebie o ponad głowę Murzynowi.

4. Cytat o przyszłości Percy’ego:

Nigdy jednak nie zasiadł w gabinecie ze stojącym w kącie wentylatorem; nigdy nie powierzono jego opiece szwankujących na umyśle pacjentów, na których mógłby się wyżywać.

Nigdy nie zasiadł, bo nigdy nie miał zasiąść. Percy miał być zwykłym pielęgniarzem w szpitalu dla umysłowo chorych. Tacy nie dostają własnych gabinetów. Autor chyba o tym zapomniał.

5. Wypadki, jak napisałem powyżej, miały miejsce około piątej rano. Edgecombe opowiadał o nich swojej żonie o jedenastej w południe. Trudno uwierzyć w to, że wtedy nadal jeszcze trzęsły mu się ręce i to do tego stopnia, że nie był w stanie napić się kawy z filiżanki. Myślę, że sześć godzin to dość czasu, żeby uspokoić się po wydarzeniach tego rodzaju. A przynajmniej dość, żeby choć uspokoić drżenie rąk. Trochę nieudolnie budowany dramatyzm sceny.

6. W tej samej scenie Edgecombe mówi:

Uszedł nam na sucho ten wypad. Nie opowie im o nim nawet Percy, jeśli kiedykolwiek wróci do zdrowia.

Nie opowie o nim, bo nie ma o nim bladego pojęcia. Został zakuty w kaftan bezpieczeństwa i wrzucony na prawie pięć godzin do izolatki więziennej. Nie słyszał i nie widział niczego, o czym mógłby opowiedzieć. Z jego perspektywy John Coffey nigdy, nawet na sekundę, nie opuścił swojej celi. Pan King na tym etapie powieści myli już nawet fundamentalne wątki.

7. Po powrocie z nocnej eskapady:

John Coffey leżał w swojej celi, z głową odwróconą do ściany i nogami jak zawsze bezczelnie zwisającymi z pryczy. Wydawał się spać i prawdopodobnie spał…

A da się mieć nogi zwisające z pryczy, żeby nie było to bezczelne przy okazji? Bezczelną to można mieć minę albo ewentualnie dyndać nogami. Ale spać?

8. Nie zostało nigdzie wyjaśnione, w jakim celu Edgecombe okłamał dyrektora o tym, że Percy nie został związany kaftanem bezpieczeństwa tylko rzekomo sam, potulnie i bez przymusu, wszedł do izolatki i dał się tam zamknąć. Nie wiadomo, co co ten motyw. Tym bardziej, że jest idiotyczny, jeśli weźmie się pod uwagę to wszystko, co autor nawypisywał o tym bohaterze wcześniej.

9. Mężczyzna w „poważnym wieku” (dorosłe dzieci) wyjechał przed świtem, po całym poprzednim dniu jeżdżenia samochodem, wrócił po północy, czyli prawie dwie doby spędził za kółkiem. Mimo to miał ochotę i siły na seks. Po co w ogóle Amerykanom była Viagra, skoro takie z nich jebaki po pięćdziesiątce?

W Europie tak dobrze nie ma. Piećdziesięciolatek, który jeździł samochodem dwa dni po kilkaset kilometrów prawdopodobnie zwaliłbym się z kabiny na podwórzec po dojechaniu lub zasnął na stojąco. Szczególnie jeśli nie robił takich wojaży regularnie.

10. Opisując relacje między Coffey’em a Whartonem, Edgecombe użył następujących słów:

Wharton naraził się w ten czy inny sposób większości z nas, lecz z tego, co wiem, nie naraził się Johnowi… przez cały swój pobyt na Mili zamienił z nim ledwie kilkadziesiąt słów, z tego połowę zeszłej nocy.

Zarówno on, jak i Stephen King zapomnieli, że wydarzyło się to trzy noce temu. Najpierw była noc z więzienną eskapadą, po niej dzień z drżeniem rąk przy kawie i opowiadaniem całej historii żonie, potem dwa dni podróżowania po stanie i dopiero na czwarty dzień odbył ów lunch.

11. Opisując swoje dwudniowe wojaże (o których później zapomniał), w celu poznania przeszłości Whartona, i wspominając odbytą przy tej okazji rozmowę z jednym z szeryfów, Edgecombe użył następujących słów:

Nabujałem mu, mówiąc, że podczas przeszukania celi znaleźliśmy w materacu Whartona zdjęcia przedstawiające nagie dziewczynki.

Jakim, kurna, cudem? Skazańcy skierowani do celi śmierci są przecież rozbierani do naga, a w ogóle każdego więźnia trzepie się na wylot przed osadzeniem i wszystkie jego prywatne rzeczy zabiera się do depozytu. Wspomniany szeryf był ociężały na umyśle, ale trudno uwierzyć, że aż tak.

12. Opisując powyższą rozmowę z szeryfem autor nagle, ni z gruchy ni z pietruchy, wrzuca niebezpośrednią sugestię, że Edgecombe okłamał szeryfa mówiąc, że Wharton już nie żyje (jest już po egzekucji?). Zaś on (Edgecombe) szuka informacji o zmarłym po to, by zaspokoić swoją ciekawość. W żaden sposób nie jest wyjaśnione, w jakim celu Edgecombe użył tego kłamstwa.

13. Facet nakrywa swoją dziewięcioletnią córeczkę w stodole z osiemnastoletnim chłystkiem, jak tamten robi jej palcówkę. Idzie z tym do szeryfa, zamiast samodzielnie obić gościowi mordę, bo „mógłby załatwić to własnoręcznie z Whartonem, gdyby miał jakichś starszych braci lub kuzynów, którzy by mu pomogli”. Przecież to jest tak piramidalna bzdura, że aż się nóż w kieszni otwiera. Przecież mówimy o „dzikiej Ameryce” w latach trzydziestych XX wieku. Prawdziwy ojciec córki nie oglądałby się na żadnych kuzynów ani braci tylko wyciągnął dwururkę i odstrzelił uciekającemu Whartonowi dupę, jeśli w ogóle nie wygarnął by mu prosto w łeb.

14. Tu chyba tłumacz dał dupy:

Zastępca McGee oczywiście tego nie wie, lecz zdaje sobie świetnie sprawę, że człowiek skazany na śmierć za dwa morderstwa, wcale ich nie popełnił. A mimo to… mimo to nie możecie postawić go przed sądem?

No, skoro ich nie popełnił, to po co mają stawiać go przed sądem? To po pierwsze. A po drugie, obie osoby, które są pomiotami w tym monologu — Wharton i Coffey — są już skazane na śmierć, więc stawianie ich przed sądem raczej mija się z celem.

15. Gdy żona Edgecomba wściekła się, to akcie desperacji zrzuciła ze stołu wszystko. Była tam „waza z kapustą, waza z dynią, półmisek z pokrojoną szynką, mleko i dzbanek z zimną herbatą”. Po pierwsze, to nie wiem, co to jest „waza z dynią”, bo albo je się zupę dyniową albo dynię gotowaną, pieczoną lub smażoną, ale wtedy raczej nie z wazy. Po drugie zaś — dość oryginalne menu jak na lunch dla czterech chłopa. Wygląda raczej jak menu dla uczestniczek turnusu dla odchudzających się.

16. Motyw powracającej infekcji Edgecombe’a na końcu ostatniego rozdziału jest dla mnie kompletnie niezrozumiałym misz-maszem. Na dobrą sprawę czytelnik nawet nie wie o jaką infekcję chodzi, ani w ogóle o co w tym chodzi.

Najpierw Brutus pyta, czy przypadkiem nie wraca jego infekcja, bo zrobił się cały czerwony. Ale przy wcześniejszej chorobie pęcherza nigdy czerwony się nie robił. Potem, w drodze do domu, Edgecombe sam stwierdza, że wraz z niepokojem wróciła jego infekcja. Infekcja, którą podobno zwalczyło następne pół godziny biegania, machania rękami i łykania ciepłego powietrza. Na końcu zaś książki okazuje się, że poza kilkoma przeziębieniami do końca życia Edgecombe nie zachorował już nigdy na nic.

17. Gdy pojawia się ryzyko, że klamry przy krześle elektrycznym mogą być za małe, narrator stwierdza, że w takim przypadku trzeba byłoby odłożyć egzekucję o kilkadziesiąt minut i przekuć je, bo rzekomo szef warsztatu czeka. Trudno uwierzyć w to, że warsztat więzienny był czynny dwadzieścia cztery godziny na dobę.

18. Egzekucja odbyła się o północy pod koniec listopada. Edgecombe kończył podobno służbę o trzeciej w nocy. Do domu miał godzinę, a dotarł wtedy, gdy świtało. Pod koniec listopada wschód słońca następuje o siódmej rano, a świt — najwcześniej o szóstej. Autor znowu pieprznął się z zegarkiem albo zapomniał wytłumaczyć, co narrator robił przez kolejne 2-3 godziny po skończeniu służby. Skoro był taki roztrzęsiony, jak to opisywał, to raczej wracałby najszybciej, jak to możliwe do domu.

19. Nie mam pojęcia, po co autor wprowadził na koniec te wtrącenia, że Elaine Connelly nie będzie chciała przeczytać całości powieści. Na końcu dobija czytelnika już zupełnie tekstem o zdziwieniu Edgecombe’a, że na twarzy Elaine nie było „pogardy i nienawiści”. Skąd niby miały się pojawić tak skrajne reakcje? Co niby w opowiedzianej historii zasługiwało na rzekomo taki odzew?

20. W prawdziwym świecie bardzo trzeba się postarać, żeby samochód, czy autobus w ogóle się zapalił. Widowiskowe wybuchy, które zmieniają w mgnieniu oka cały pojazd w kulę ognia i przy okazji zabijają praktycznie wszystkich to głupia, jak but bzdura i zarazem zupełna fikcja. Występuje tylko w kinach. Pan King postanowił skończyć jednak powieść z przytupem. I przy okazji bez sensu i zupełnie głupio.

21. No, ale dobra. Wyleciał w powietrze widowiskowo. I… Autobus, po wystrzale opony, uderzył w betonowe przęsło mostu i rozerwał się na pół. Obie połówki rozjechały się w dwóch przeciwległych kierunkach. W jednej eksplodował zbiornik paliwa. Jakim cudem z siedemdziesięciu pięciu osób na pokładzie przeżyły tylko cztery? Połowa osób, siedząca w drugiej połówce (tej bez zbiornika paliwa) miała raczej ogromne szanse na przeżycie.

Zostaw komentarz