Andrzej Sapkowski — Chrzest ognia

Przesłuchanie (wraz z notowaniem błędów) trzeciego tomu sagi o Geralcie zabrało mi miesiąc czasu (cóż… nie samimi audiobookami człowiek żyje). I ponownie, jak w przypadku drugiego tomu znalazłem raptem trzy błędy. Kiepski ze mnie błędokret… Albo książka tak wybitna. Raczej to drugie, bo przecież tu pojawia się przezacny Regis, który wszystkich kładzie na łopatki! :>

1. Dijkstra i Ori Reuven dyskutują na temat Milvy. Jak to podstępnie zwabiała łowców driad do Brokilonu, gdzie ci padali od dziwożońskich strzał. Ona sama wychodziła nietknięta, często dla odwrócenia uwagi ratując jednego, czy dwóch i mogła organizować dalsze rajdy na driady, które faktycznie miały solidnie przetrzebić polujących na nie. I przetrzebiły. Dijkstra podsumowuje dyskusję zdaniem: „I oni ośmielają się twierdzić, że prowokacja to nasz, ludzki wynalazek”. Ale gdzie tu jakaś prowokacja? To najzwyklejsza w świecie zdrada była — Milvy wobec polujących na driady bądź królów, którzy tych wysyłali.

2. A tu chyba mamy mały problem z kalendarzem, panie Sapkowski:

Wróciła do Brokilonu nawet wcześniej, niż obiecywała, pięć dni po Święcie Żniw, pięć dni po nowiu, zaczynającym u ludzi miesiąc sierpień, a u elfów Lammas, siódmy, przedostatni sayaed roku.

Hm… Jeżeli sierpień, ósmy miesiąc, odpowiada siódmemu (i zarazem przedostatniemu) elfiemu, to wynika z tego, że ludzkie i elfie miesiące są mniej więcej równe. To by z kolei oznaczało, że albo ostatni elfi miesiąc jest cholernie długie, albo elfi rok trwa znacznie krócej niż ludzki. Czyli jest niezgodny z naturalnym cyklem przyrody, którą to elfy podobno ukochały znacznie bardziej niż ludzie.

Koniec roku przypada więc u elfów co roku kiedy indziej względem zmieniających się pór i ogólnie ma się wrażenie, że pan Sapkowski albo trochę za bardzo ponaciągał, albo mu się leciutko pokiełbasiło. Jeśli się nie mylę, to większość kalendarzy jest jednak bardziej lub mniej dostosowana do cyklu przyrody, bo to wydaje się być najbardziej logicznym rozwiązaniem. Niektórzy mają tych miesięcy wiecej lub mniej albo dla wyrównania mają kilka-kilkanaście dni nieustannej biby i chlania. Ale summa summarum rok ma mniej więcej koło tych trzystu sześćdziesięciu kilku dni — tyle ile trwa obieg Ziemi wokół słońca.

No chyba, że saga wiedźmińska dzieje się na innej planecie, która obiega inną gwiazdę w innym cyklu, ale o tym nie ma nigdzie ani słowa.

3. Strasznie nie leży mi u pana Sapkowskiego (i innych popełniających ten sam błąd) łączenie w jednej bajce typowych czarodziei z literatury fantasty — władających wielką mocą i zdolnych wyczarować niemalże wszystko — z polowaniem na czarownice i ich paleniem na stosach, urządzanym na uciechę (i w celu manipulowania) prostego ludu. Dla mnie jedno wyklucza drugie i to zdecydowanie.

Jeżeli prawdziwi czarodzieje istnieją i mają taką moc, że pierdnięciem mogliby góry przestawiać, to jakże by mogli dać się podejść, pojmać, męczyć przez kata i wreszcie spalić? Z drugiej zaś strony, nawet całkiem tępy lud szybko by się połapał, że owe palone na stosie czarownice i ofiary zagrań nawiedzonych kapłanów, nie mające nic wspólnego z magią. No bo — patrz wyżej — gdyby faktycznie miały cokolwiek wspólnego, to raczej by się nie dały tak łatwo pojmać i przed sąd ludowy czy ordalia postawić.

W trylogii husyckiej Sapkowski tego błędu nie popełnia. Mamy tam alternatywną historię (a nie fantasy), prawdziwych czarów jak na lekarstwo, a głównie tylko czarownice i heretyków w postaci niewinnych ofiar, palonych na stosie. W sadze o wiedźminie błąd ten jednak się pojawia (przynajmniej raz), choćby w scenie w obozie uchodźców, gdzie podjudzony przez kapłana-manipulatora lud usiłuje spalić umysłowo chorą dziewuchę za rzekome układy z wampirem. Jeśli faktycznie byłaby ona czarownicą, to zmieniłaby obóz w słodki rozpiździel, zanim ktokolwiek by się do niej zbliżył.

Powtarzam — żeby nie było wątpliwości — w „naszym” świecie (we właściwej bądź alternatywnej historii), gdzie czarów nie ma, a są tylko zabobony i uprawiane przez klechomafię manipulacje, paliło się na stosach „czarownice”, bo i czary i czarownice były zupełnie wydumane. Nie było możliwości przekonania się, kto faktycznie magiem jest a kto nie, bo nie było ani magów ani czarów tak naprawdę. W świecie Geralta mamy jednak zupełnie inne buty. Tu czarodzieje są, dysponują ogromną mocą, mogą palić, walić ogniem, rzeźbić teren, teleportować się, wznosić magiczne zamki lub utrzymywać iluzję. Wszystko to jest namacalne i dostrzegalne dla głupiego i łatwego w manipulacji ludu. Konfrontacja tego z wizjami, że tak potężnego czarodzieja, czy wiedźmę da się złapać, związać i spalić na stosie wypada więc blado i mocno sztucznie.

Może by to jeszcze jako tako przeszło, gdyby dorobić do tego jakąś bajkę o jakimś czarze, artefakcie, ziole, czy napoju, który ogłusza maga, pozbawia go chwilowo mocy i tak dalej. Ale jak, u diabła, uwierzyć w prostego wiejskiego głupka, który z widłami próbuje zlinczować maga zdolnego przenosić góry? Toteż, scena w obozie dla uchodźców jest bardzo kiepska. Nawet głupi lud zorientowałby się już dawno, że gdyby dziewka była faktyczną czarownicą, to tłuszcza raczej powinna spierniczać, gdzie pieprz rośnie zamiast próbować tę dziewkę zlinczować.

Zostaw komentarz