Stephen King — Miasteczko Salem

To prawdopodobnie jedyna powieść autora — którego uznaję za absolutnie doskonałego pisarza — która znajdzie się w tym blogu. Druga powieść w karierze Kinga jest po prostu słaba („Carrie”, pierwsza, była rewelacyjna, więc tu pewne zaskoczenie). Oprócz tego ma też kilka błędów logicznych.

W sensie ogólnym, powieść jest dla mnie dziecinna i plastikowa. Śmierć Barlowa to raczej komedia, a epilog — to kpina z inteligencji czytelników.

No, ale blog ten ma się skupiać na błędach, a nie na recenzjach powieści, więc do dzieła.

Czemu uważam powieść za taką słabą i wręcz plastikową?

Ano, po prostu nie kupuję wizji (nie tylko Kinga, ale wielu innych twórców), w której do walki z wampirami stosuje się krzyż katolicki (czemu akurat ten, a nie jakiś symbol na przykład hinduski?), wodę święconą, czy hostię. Nie bawi mnie taki — sztuczny i plastikowy moim zdaniem — poziom opisu przerażających bądź, co bądź mocy piekielnych, na walkę z którymi wystawiamy H2O, osinowe kołki, czosnek i krzyże. Albo modlitwę. I to działa!

Jak dla mnie to nie ten kaliber autora, żeby pisał plastikowe czytadła klasy „B” (lub nawet „C”), na poziomie Guya N. Smitha i jego gigantycznych krwiożerczych zmutowanych krabów. Albo latających rekinów („Sharknado”?).

No, a teraz te błędy.

Miasteczko Salem… na Marsie?

1. Szeryf z Salem widzi znikających dziesiątkami ludzi i… nie robi nic. Przeżywa załamanie nerwowe. I tyle. Wezwanie władz okręgowych, stanowych, FBI, czy wojska — w sytuacji, w której z dnia na dzień znika dziesięć lub piętnaście procent mieszkańców, a kolejnej nocy, kolejne — wykracza poza jego wyobraźnię. Mega sztuczne moim zdaniem.

Wiem, że wprowadzenie takiego rozwiązania wywróciłoby całą powieść do góry nogami. I właśnie dlatego jest ona taka słaba. Bo autor, machnięciem reki i bez żadnego sensownego wyjaśnienia, odrzucił najbardziej sensowne i właściwe działanie jakie powinno się w takim przypadku wydarzyć.

2. Analogicznie do powyższego, populacja miasteczka zmniejsza się o kolejne pięć, dziesięć lub nawet piętnaście procent procent mieszkańców każdego dnia, każdy opisuje długie listy osób, których nie widział od pewnego czasu i… nic. Nikt niczego z tym nie robi, nie idzie na policję, nie dzwoni do swojej rodziny poza miasteczkiem, zero.

Stephen King bardzo sztucznie buduje tu, niemożliwą to zaistnienia w normalnym świecie, izolację doskonałą. Czytając niektóre fragmenty lub śledząc, jak rozwija się powieść, ma się nieodparte wrażenie, że Salem jest nie w stanie Maine, w USA tylko na Marsie. I poza nim jest już tylko pustynia, a cała reszta planety jest pusta.

3. Ów „oczytany” przytacza innemu historię miasteczka Moonsene w stanie Vermont, w którym zniknęło 300 osób i… nikt się o tym nie dowiedział (taka sama hiperdoskonała izolacja?). Dopiero, gdy pewna pani z Nowego Jorku — nie otrzymawszy od dwóch miesięcy żadnej wiadomości od swojej siostry — pojechała tam z mężem i przepadła bez śladu — sprawa nabrała rozgłosu.

Mamy więc obraz Salem i Moonsene — miast wziętych ze wspomnianego Marsa — do których nikt nie przyjeżdża, nikt obcy nie zabłądzi (lata siedemdziesiąte, no GPS, sorry, mapy only), ani też nikt nawet nie przejeżdża przez nie. Słowem nikt miesiącami nawet nie zauważa, że jest sobie jakieś miasteczko, w którym w ciągu dnia nie ma nikogo.

4. Mieszkańcy Salem z jednej strony zachowują się tak, jakby nic się nie wydarzyło, a znikanie kolejnych sąsiadów i mieszkańców było rzeczą naturalną. Nie rozmawiają o tym, do nikogo nie dzwonią, nie interesują się sami ani nie próbują zainteresować tymi faktami i zdarzeniami władz, gazet itd. No, mega sztuczne. Z drugiej strony, wiedzą jednak, że coś złego się dzieje, bo całe noce spędzają w oświetlonych domach, z dala od okien, nie zmrużywszy oka. I dalej nic z tym nie robią.

Jak „działają” wampiry?

1. Autor najpierw opisuje wyraźnie, że wampir nie może wejść sam do domu, tylko musi być do niego przez kogoś zaproszony. Później okazuje się, że ludzie nie śpią po nocach, mają całą noc zapalone światła w całym domu i nie zbliżają się do okien. Co sugeruje, że wampiry wchodzą same, bez zaproszenia. Gdyby zaproszenie było bezwzględnie konieczne, do wejścia wampira do domu, jak to autor pokazał na początku, to można by spokojnie spać w nocy i niczego się nie obawiać.

2. W epilogu autor zmienia zdanie, co do powyższego. Jednak nie trzeba zapraszać wampirów. Sami mogą się oni wpraszać do mieszkań, przy pomocy różnych tricków i kłamstw.

3. Ani w przypadku Moonesene, ani Salem, autor nie wyjaśnia… co dalej? Każdy wampir gryzie żywego nie po to, by stworzyć sobie nowego pobratymca, tylko by jeść (konkretnie: pić jego krew). Nie ma ani słowa w powieści o piciu krwi wampirów nawzajem, więc mamy tu do czynienia z klasyczną epidemią, gdzie liczba zarażonych rośnie w postępie najpierw kwadratowym, a potem sześciennym.

Co dalej? Gdy zabraknie żarcia dla tych trzech setek? Kolejne miasteczka? W tydzień stan, a w dwa — całe USA? No, nie. Ten motyw nie zawrócił głowy pana Kinga. W epilogu dowiadujemy się, że przez rok czasu w Salem „działo się dziwnie”, wampiry jednak nie wyszły poza granice miasta, ani jednocześnie nie zdechły z głodu (biedne owce!).

4. O tym, że wampiry mogą żywić się krwią zwierzęcą dowiadujemy się dopiero z epilogu. Wcześniej nie ginie żaden pies (poza tym na płocie) ani żadna inna sztuka bydła rogatego, czy trzody chlewnej, której przecież w wiejskiej mieścinie zabitej deskami nie brakuje. Przez całą powieść wampiry Kinga polują tylko i wyłącznie na ludzi po to, by w epilogu przerzucić się na owce.

Walka z wampirami

1. „Armia zbawienia”, tych kilku cudaków mających uwolnić Salem od wampirów, odkrywa (ku przerażeniu czytelników), że jedynym sposobem na to jest użycie osinowego kołka. W jednym przypadku — wywleczenie ich na światło dzienne. Mimo, że są to ludzie inteligentni, a jeden z nich przeczytał w ciągu kilku nocy kilkanaście książek o wampirach, żaden z nich nie wpadł na pomysł polania spoczywających za dnia ciał wodą święconą, czy po prostu zbicia okna w piwnicy, żeby światło dzienne dokończyło sprawy.

2. Kiedy Ben szuka kluczyków do samochodu Marka Petrie’ego i nie znajduje ich w stacyjne, to rozmyśla jedynie o tym, że być może są w kieszeni martwego już ojca Marka. Ojciec Marka zginął wieczorem, we własnym domu. Po domu lub mieszkaniu raczej nie chodzi się z kluczykami do samochodu w kieszeni. Ben w ogóle nie wpada na pomysł, żeby przeszukać po prostu mieszkanie, na wypadek, gdyby państwo Petrie byli jednak (za życia) normalni i odwieszali kluczyli do samochodu na wieszak, po powrocie z pracy lub wieczorem.

3. Wchodząc do piwnicy w domu Eve Miller, Jimmie nie zauważył, że brakuje schodów poniżej drugiego schodka. No, bo przecież każdy normalny człowiek, schodząc do piwnicy, czy wchodząc do dowolnego innego całkowicie ciemnego pomieszczenia, nie czeka aż mu się oczy przyzwyczają do ciemności, tylko lezie na oślep, prawda?

Te same ciemności były najpierw tak gęste, że Jimmie nie widział braku schodów. Spadł z tego powodu na dno piwnicy i nadział się na powbijane w podłogę noże. Mark, który chwilę później spojrzał do piwnicy, doskonale widział, w ilu miejscach noże powbijały się w ciało Jimmy’ego. W tych samych ciemnościach i z wysokości kilkunastu schodów. Dla dwunastolatka ciemności piwniczne są łaskawsze niż dla trzydziestoletniego lekarza.

4. Wielkie polowanie na wampiry nie odbyło się nigdy, a autor zapomniał wyjaśnić, dlaczego. Najpierw Matt, gdy jeszcze żył, zaordynował przebijanie kołkami wszystkich wampirów już następnego dnia. Nie miało to miejsca, bo bohaterowie skupili się na poszukiwaniach Barlowa. Później, sam Ben wykrzyczał do wampirów, że wróci i wybije je wszystkie. Również to się nie wydarzyło, bo wspólnie z Markiem po prostu odjechali. Wrócili po roku, puścili wiochę z dymem i dopiero wtedy stwierdzili, że być może następnego dnia dokończą tę robotę, której nie wykonało słońce.

5. Wampiry w powieści Kinga posiadają nadludzką siłę, ale nie są niezniszczalni wobec wszelkich żywiołów. Skoro ledwie kropla wody święconej lub dotknięcie krzyża powoduje u nich głębokie rany i oparzenia, a sam Barlow, uber-wampir ucieka na samo imię Jezusa Chrystusa, to twierdzenie w tym wypadku, że spalenie ich kryjówek jedynie wypędzi ich z nich na zewnątrz, a nie spali żywcem jest trochę jakby naciągane, nierealne i sztuczne.

I jeszcze te bzdury z epilogu:

6. „Jeśli spalą miasto to wielu zginie, ale nie wszyscy„. Jeśli podpalą miasto i całe spłonie, to żaden wampir nigdzie nie znajdzie schronienia i nadchodzące następnego poranka słońce spopieli wszystkich. Amen.

7. Zakładając, że powyższego autor jednak nie zrozumiał i jednak kilku, może kilkunastu wampirów przetrwa. Dalej mamy… „Powinno wystarczyć paru ludzi„. Zakładając, że spłonęło całe miasto, ale jednak garstka wampirów znalazła gdzieś schronienie (na przykład w betonowych budynkach) to OK, ale…

8. „Może uda się oczyścić miasteczko przed nadejściem pierwszych śniegów, a może nie uda się nigdy„. Jezu, gościu, zdecyduj się! To się dzieje we wrześniu. Trzy miesiące chcesz gonić tę pozostałą garstkę? Jeden dzień powinien wystarczyć, może dwa, na „akcję kołkowania”.

9. „Dziś w nocy nie zabiją ani jednej owcy i nie odwiedzą żadnej farmy (…) Dziś w nocy będą uciekać. A jutro… (…) Ty i ja (…)„. Acha, czyli jednak jeden dzień wystarczy? I ani śniegami, ani wiecznością przejmować się nie musimy?

Śmierć Barlowa

Ta scena to raczej komedia, w której jeden głupi błąd pogania drugiego trzecim.

1. Wszystkie wampiry są całkowicie bezbronne, nieruchome i „martwe” w ciągu dnia. Z wyjątkiem Barlowa. Ten potrafi bronić się z całą siłą i furią mimo, że słońce jeszcze nie zaszło. Autor zapomniał wyjaśnić, czemu. Wcześniej też o tym w ogóle nie pamiętał, bo rozstawiał swoich bohaterów tak, jakby w ciągu dnia byli całkowicie bezpieczni od działalności uber-wampira.

2. Barlow, gdy Ben wbija mu kołek w serce, nadal działa racjonalnie, długo nie kona, dusi Bena, a nawet próbuje coś do niego mówić. Susan, które ten sam dżentelmen, w ten sam sposób łaskaw był przebić serce wcześniej, reagowała w zupełnie inny sposób. Trochę powierzgała nogami, rzygnęła krwią i skonała w parę sekund. Autor zapomniał wyjaśnić, z czego wynika różnica.

3. Wystarczył ułamek sekundy kontaktu wzrokowego, by Barlow zupełnie zniewolił Marka. Ben, który uniknął spojrzenia w oczy wampira, potrafił wbijać mu kołek przez chyba pół minuty, a wampir nie był w stanie zbyt wiele zrobić, by się obronić. Trochę sztuczne.

4. Zleźli do piwnicy po desce, której użyli w miejsce urwanych schodów. Potem odwalili ciężki kredens, za którym znaleźli drzwi „(…) niskie drzwi, sięgające do połowy piersi (…)„. Trumna Barlowa znajdowała się w małej komórce za tymi drzwiami. Mimo to, gdy uciekali, a Ben wlazł z powrotem na deskę, to bez problemów mógł obserwować wampiry gromadzące się wokół trumny Barlowa. Ściana zniknęła?

5. Drzwi do komórki zamknięte były na nową kłódkę. Autor nie wpadł na pomysł, żeby wytłumaczyć, jakim cudem Barlow zdołał zatrzasnąć ją od wewnątrz. Ale nic to. Ben użył siekiery, by… rozwalić drewniane drzwi. Nie prościej było uwalić tą samą siekierą małą kłódkę? No, tak ale wówczas nie mogłoby się wydarzyć owo: „Po każdym uderzeniu w powietrzu robiło się gęsto od pryskających we wszystkie strony kawałków drewna„! :)

6. Autor zapomniał, że bozia skonstruowała nam zęby i kości z tego samego materiału. Przez to zapomniał też wyjaśnić czytelnikowi, jakim cudem mające kilka (kilkanaście?) tysięcy lat kości Barlowa rozsypały się w proch po jego śmierci, a… zęby zostały.

Epilog

Epilog „Miasteczka Salem” to kpina z inteligencji i rozumu czytelnika. Zachodzę w głowę, czemu początkujący bądź, co bądź autor sobie na to pozwolił oraz jakim cudem wydawca to puścił. Stephen King wpisuje się tym epilogiem w tyleż smutny, co częsty kanon pisarzy amerykańskich, którzy nie potrafią kończyć.

Epilog jest głupi jak but, tak głupi, że aż uwłaczający czytelnikom i jednocześnie kontynuuje wizję autora opisaną w pierwszym rozdziale powyżej. Wokół żyjących w Salem działy się przedziwne rzeczy, a mimo to nikt nie kiwnął palcem, by wezwać policję, zainteresować się, pogadać z kimś.

1. Pewna rodzina słyszała krzyki na dworze w nocy. Wampiry z jakiegoś powodu ich nie zaatakowały. Owa rodzina, po amerykańsku, nie zawiadomiła władz, ani nikogo innego. Nie zaczęła również rozmawiać na ten temat z sąsiadami, czy kimkolwiek. Mieszkali przez miesiąc, jakby nic się nie działo, potem się wyprowadzili.

2. W Salem znaleziono samochód, doszczętnie rozbity na słupie energetycznym. Nikogo nie znaleziono w środku, choć były wyraźne ślady krwi. Policja nie zrobiła nic. Nie przesłuchała ani jednego świadka (bo wówczas musieliby wejść do miasta i nie znaleźć prawie nikogo żywego, za to odnaleźć stosy trupów — martwych za dnia wampirów). Założyli, że rodzina w szoku oddaliła się z miejsca wypadku i zamknęli sprawę.

3. Zniknęła babcia. Jej córka przyznała, że matka była kompletnie niesamodzielna, unieruchomiona w domu. Czyli, że ktoś musiał się nią opiekować. Nic to! Przybyli na miejsce policjanci ograniczyli się do stwierdzenia zniknięcia starszej pani. Nie wpadli na pomysł, by przesłuchać jej rzekomych opiekunów, czy w ogóle kogokolwiek w miasteczku.

4. Znaleźli trupa w stodole. Patolog ograniczył się do stwierdzenia, że przyczyną śmierci był „prawdopodobnie gwałtowny krwotok wewnętrzny„. Prawdopodobnie? Wynika więc z tego, że patolog nawet nie obejrzał ciała — bo natychmiast wykryłby „zastanawiające nacięcia, jakby od ugryzienia, na szyi denata”.

5. W okolicy pojawiły się w ilości hurtowej owce z rozszarpanymi gardłami. Władze ograniczyły się do wysłania ostrzeżenia przed możliwą watahą dzikich psów. Nikt nie zrobił nic więcej, nikt niczym się nie zainteresował. Nikt nie wpadł na pomysł, że skoro owce giną dziesiątkami, jeśli nie setkami, to trzeba by było zorganizować jakąś obławę, badanie, sprawdzenie.

6. Dziadek dzwoni na policję mówiąc, że jest bardzo zaniepokojony, bo nikt z rodziny „od kilku dni nie odbiera telefonu”? Od kilku dni? Ja bym tam jechał sprawdzić, co się dzieje, gdyby kontaktu nie było przez jeden dzień albo nawet przez kilka godzin.

7. Do szpitala trafia starsza pani. Atak serca, bo widziała uśmiechniętą twarz za oknem wieczorem. Nikt nie robi nic. Nikt się nie interesuje, co robiła uśmiechnięta twarz za oknem, do kogo należała, ani przede wszystkim, co spowodowało uśmiech tak makabryczny i przerażający, że kobieta dostała zawału serca? Bo przecież nie łapie nas hercklekota, jeśli ktoś się uśmiechnie do nas pogodnie i naturalnie, prawda?

8. No, i finał, podsumowanie, creme de la creme. W małej mieścinie amerykańskiej wydarza się wiele bardzo dziwnych wydarzeń, w krótkim okresie czasu. Wbrew temu, co widzieliśmy w licznych filmach, na miejscu nie pojawia się FBI, wojsko, ani prezydent. Nie pojawia się nikt i nikt nie kiwa nawet palcem. Sprawa jest ukręcana na poziomie policji okręgowej (nie trafia nawet na stół stanowej, nie wspominając o federalnych), która „poszukuje ewentualnego związku„.

Najbardziej zaś rozwalają daty, które autor cytuje w epilogu. Pierwsza gazeta jest z listopada, ostatnia… z czerwca. To wszystko trwa osiem miesięcy i nikt absolutnie niczego nie zauważa.

Mężczyznę poznaje się podobno nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Zakończenie „Miasteczka Salem” to dramat i kpina z czytelnika, żeby nie powiedzieć, że cała powieść jest taka. Ma się wrażenie, że pisząc go autor był już bardzo zmęczony i chciał jak najprędzej skończyć nieprzyjemną robotę.

Cóż, biorąc pod uwagę daty na końcu książki, można się zasugerować, że pisał tę powieść prawie trzy lata (październik 1972 — czerwiec 1975). Mógł więc faktycznie być zmęczony i zniechęcony. Wszystkie swoje pozostałe powieści pisał w dużo krótszym okresie czasu (wielgachna „Duma Key” / „Ręką mistrza” w półtora roku). I okazały się one być o lata świetlne lepsze.

Pozostałe błędy

1. Wspomniana pani, jak również każdy inny zainteresowany, nie miała żadnej wiadomości z miasteczka Moonsene od dwóch miesięcy. Mimo to, gdy dotarli do niego pierwsi przedstawiciele prawa, to znaleźli na stołach parujący obiad. Kto, kiedy i dla kogo miał go gotować, skoro wszyscy zmienili się w wampiry i żyli tylko w nocy, pożywiając się wyłącznie krwią?

W opowieści o tym miasteczku King notorycznie zaprzecza sam sobie. Dwa razy mówi o zniknięciu wszystkich, po to tylko, by w środku wrzucić zdanie o tym, że „z pewnością lokalni tubylcy doskonale wiedzieli o tym, co się dzieje w Moonsene”. Jacy tubylcy?

2. Sonny pyta Marka, czemu nie jest on dziś w szkole. Mimo, że jest już piętnaście po piątej po południu i o tej godzinie każdy dzieciak może robić, co mu się podoba, niezależnie od tego, czy rano był w szkole, czy nie.

3. Szeryf Gillesby, z dachu budynku rady miejskiej, widział tyle wcześniejszych wydarzeń, które rozegrały się w tak dużej odległości od niego, że musiał tam spędzić chyba ze dwie godziny, a sam budynek musiał mieć chyba kilkanaście pięter.

4. Ben powiedział kościelnej, że ojciec Callahan wyjechał. Nie miał prawa tego wiedzieć. Ostatnią informacja o nim, uzyskana z ust Marka, mówiła o tym, że walczył on z uber-wampirem. Nie wiedział więc na dobrą sprawę nawet tego, czy duchowny w ogóle przeżył ten pojedynek. Zaś o tym, że ksiądz wyjechał, wiedziała poza nim tylko jedna osoba — paniusia z nocnego sklepu, która sprzedała mu bilet na nocny autobus.

5. W ogóle to fajnie, że w latach siedemdziesiątych, w miasteczku mającym cztery ulice i w porywach kilka tysięcy mieszkańców w ogóle zatrzymują się autobusy dalekobieżne do odległych miast Stanów Zjednoczonych. I że robią to nawet w środku nocy, a w zasadzie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Świetna ta Ameryka!

Dość kpin. Bzdura to jest. Autor popełnił błąd techniczny chcąc jakoś na siłę uzasadnić zniknięcie księdza zaraz po spotkaniu z wampirem. W ciągu dnia wampiry śpią, walka musiała odbyć się więc w nocy, autor nie miał pomysłu, co zrobić z księdzem przez pół nocy, aż do poranka, więc wymyślił nocny autobus z dziury zabitej dechami do Bostonu i Nowego Jorku.

6. Główne wydarzenia opisane w powieści dzieją się „w krótkim czasie” (około 2-3 tygodni) po pogrzebie Danny’ego Glicka. Pogrzeb miał miejsce 28 września, czyli główna akcja oraz punkt kulminacyjny powieści miały miejsce w połowie października. Autor, z dokładnością zegarmistrza, poinformował czytelnika, że w dniu śmierci Barlowa zachód słońca następował dokładnie za pięć siódma wieczorem.

To, niestety, nie jest możliwe. Słońce w Maine, USA zaszło o 18:55 trzynastego września 1974 roku, czyli ponad miesiąc wcześniej niż wydarzenia opisane w powieści. Tym samym, nawet tak wielki i świetny pisarz, dołączył do żałosnego grona autorów powieści, którzy nie potrafią korzystać z kalkulatora i zegarka.

Nigdy nie zrozumiem, po co robić takie rzeczy? Po co podawać godzinę (czy w przypadku innych pisarzy — jakąkolwiek inną wartość) z taką dokładnością, nie sprawdziwszy tego uprzednio, czyli tylko po to, by się ordynarnie przy tym rypnąć? Czy naprawdę powieść straciłaby tak bardzo, gdyby napisać w tym miejscu, że słońce zaszło tego dnia około szóstej po południu?

7. Do końca powieści nie wyjaśniono, z czego żyje główny bohater? Gdzieś w połowie jest powiedziane, że dwie jego pierwsze powieści przyniosły mu co prawda spory rozgłos, ale znikomy zarobek. Zaś ta trzecia powieść, ta nad którą pracował w Salem, również nie miała widoków na grubszy szmal. Mimo to, przeżył w Salem kilka ładnych tygodni, później zaś (patrz: daty w epilogu) bujał się z Markiem po kraju i nie tylko przez jeszcze rok. Nie robiąc w tym czasie zarobkowo niczego.

8. Tuż przed spopieleniem Salem, Ben zapalił pierwszego od wielu miesięcy papierosa. Narrator komentuje ten fakt stwierdzeniem: „Mimo to papieros bardzo mu smakował„. Mimo to? Przecież właśnie po tak długiej przerwie pierwszy papieros jest najsmaczniejszy. Każde zerwanie zakazanego owocu, każdy powrót do nałogu, po miesiącach lub latach abstynencji, jest najprzyjemniejszy. Potem zaczyna robić się gównianie, gdy do głosu dojdzie sumienie.

Błędy techniczne

Wybrany przez autora (wydawcę?) sposób podziału powieści w ogóle do mnie nie przemawia. Podział trzypoziomowy (na części powieści, rozdziały i części rozdziałów) jeszcze by uszedł. Ale tytułowanie każdego rozdziału imieniem któregoś bohatera lub prostym wyrazem i kolejnym numerem — na przykład: „Rozdział piąty. Ben (II)” — czyli de facto wprowadzenie czwartego poziomu numeracji, to już moim zdaniem przesada. Niczego wartościowego to do powieści nie wnosi, a zaczernia obraz całości i powoduje zagubienie u czytelnika.

Jeszcze bardziej irytujący jest fakt naruszenia przez autora jednolitości w przedostatnim rozdziale. Dzięki powyższemu wielopoziomowemu podziałowi, każdy rozdział w książce ma po kilka, rzadko kiedy kilkanaście części. Numeracja na najniższym poziomie rzadko kiedy dochodzi do dziesięciu. Nagle, następuje rozdział czternasty, kulminacyjny i mamy w nim… pięćdziesiąt części. Potem następuje rozdział piętnasty, w którym znowu mamy tylko sześć części. No, a potem jest ten „wspaniały” epilog.

Podsumowanie

Według mnie — bo możecie się ze mną nie zgadzać — główna oś, na bazie której w ogóle mogła powstać powieść, jest o dupę roztrzaskać wierutną bzdurą. To bujda i kpina z czytelnika, że w jakikolwiek miasteczku na świecie nagle zniknęła połowa mieszkańców, zastąpiły ją wyjące w nocy stwory i nie zainteresował się tym faktem absolutnie nic:

  • pozostali przy życiu mieszkańcy żyli sobie dalej, jak gdyby nic,
  • przejeżdżającym przez miasto obcy nie zwrócili uwagi na fakt, że w dzień miasto jest wymarłe,
  • absolutnie nikogo nie zainteresował fakt, że w nocy w jakimś mieście wyją opętane bestie,
  • policja, wezwana do zniknięć i zabójstw, nie połączyła faktów, nie przesłuchała nikogo i nie weszła nawet do miasta,
  • opisujący te wydarzenia pismacy nie zwietrzyli tropu i nie rozdmuchali sprawy.

Jest fizycznie i logicznie całkowicie niemożliwe, żeby miesiącami mogło funkcjonować wymarłe miasteczko, którego mieszkańcy przez rok czasu co najmniej, za dnia leżą jak kłoda po piwnicach i szopach, a po nocy snują się po okolicy, szukając krwi i absolutnie nikt tego nie zauważa ani niczego z tym nie robi.

Jeden mały, biedny kosmita, lądujący w Teksasie, albo jeden mały wirusek, zawleczony z Afryki do miasteczka w Montanie, stawia na nogi całą armię dzielnego amerykańskiego wojska, powoduje otoczenie miasta kordonem i nagłośnienie sprawy w całym kraju. Tu zaś mamy setki wampirów, snujących się miesiącami po nocy, setki trupów za dnia, setki osób, które nagle pozrywały kontakt i wszelkie więzy rodzinne i… nie dzieje się absolutnie nic. Świat kręci się dalej tak, jakby Salem było… na Marsie.

Zostaw komentarz