Andrzej Sapkowski — Krew elfów

Pierwszy tom pięciotomowej sagi wiedźmińskiej Andrzeja Sapkowskiego jest z punktu widzenia wyłuskiwania błędów tekstem naprawdę dobrym. Czyta się go lekko i przyjemnie, a błędy, jakie udało mi się znaleźć są nieliczne.

1. Pierwsze spotkanie Geralta i Triss w warowni wiedźmińskiej:

Wyciągnął rękę w kierunku paleniska, dziwacznie składając palce. W kominie zahuczało i zawyło, płomień buchnął gwałtownie, żar zajaśniał, sypnął iskrami. (…)
— Znak Aard – stwierdziła spokojnie.”

Znak Aard? A od kiedy to, panie? O ile mi wiadomo, Znak Aard służył do odpychania i stawiania barier (telekineza), a do zapalania wiedźmini używali Znaku Ignis! I uwierzcie mi lub nie, ale czytałem ten fragment z dziesięć razy, bo uwierzyć nie mogłem, że w otwarciu pierwszego z tomów sagi autor tak wielgachnego buraka był w stanie popełnić, że pomylił własne nazwy!

2. „Jeżeli w tym płynie jest magia, mnie nie wolno tego wziąć do ust!” – mówi… czarodziejka, Triss Merigold. I… hm… od kiedy to czarodzieje nie mogą pić czarodziejskich płynów? Jeśli mogą nosić ubrania wykonane przy pomocy magii i używać magicznych przedmiotów, to jaki problem z magicznymi napojami?

3. Triss Merigold robi kazanie wiedźminom mówiąc: „Walczę z przyczynami, nie ze skutkami. Dlatego jestem w radzie Foltesta z Temerii (…) Dla mnie to gra, stawką w której jest przetrwanie. Jestem w tę grę zaangażowana, dlatego wasza obojętność i niefrasobliwość boli mnie i obraża”. No. A jej to rzekome i tak głośno podkreślane zaangażowanie, frasobliwość i brak obojętności objawiają się tym, że bez problemowo zamyka się na pół roku w wiedźmińskiej warowni. W miejscu, którego gdyby była potrzebna, najprawdopodobniej nie znalazłby nikt. Fajnych członków rady wybiera sobie król Foltest. Dyspozycyjni, jak jasna cholera. Fajna rada królewska, która zbiera się dwa razy do roku lub rzadziej.

4. Gerlat mówi: „Ja nie nadaję się na żołnierza i bohatera. Dojmujący strach przed bólem, przed kalectwem lub śmiercią nie jest jedynym powodem”. Co? Nie są jedynym? A są w ogóle? Od kiedy to wiedźmin przejmuje się bólem, kalectwem i śmiercią? Przecież podobno całkowita niewrażliwość na to, brak strachu przed tym i myślenia o tym czynią z nich tak doskonałych szermierzy. Ile to razy różni wiedźmini tłumaczyli różnym ludziom, że strach przed śmiercią lub zranieniem dekoncentruje? A tu autor wstawia taką pierdołę, że aż w trzewiach piszczy.

5. Triss zapada na ciężką chorobę i w związku z tym, Geralt oraz Ciri postanawiają towarzyszyć przez kilka dni karawanie krasnoludów. Któregoś dnia Ciri wybiera się na samotny rajd-zwiad, aby ustalić, czy w okolicy nie ma Scoia’tael. Zauważa ich, a jak zwykle z opresji ratuje ją Geralt. W dyskusji po tym wydarzeniu wiedźmin wyraża swoje głębokie przekonanie, że Scoia’tael nie zaatakują krasnoludów. Nigdy później nie wyjaśnia (ani on, ani autor ustami innego bohatera) skąd niby brała się ta pewność, skoro już wcześniej było zauważone, że do elfów Scoia’tael przyłaczyli się również inni nieludzie – np. gnomy, krasnoludy – i prali swoich pobratymców, ile wlazło, na równi z ludźmi, uważając ich za zdrajców. Geralt również nigdy słowem nie wypowiedział się na temat tego, że jego bezdenna wiara (naiwność) okazały się płonne, bo Scoia’tael dokonały rzezi na karawanie krasnoludów.

6. Rozmowa między Shani a Geraltem pod wieżą Myhrmana:

— Nie ma potrzeby – powiedziała medyczka. – Tam jest zwodzony mostek.
— A jak przekonasz znachora, by go opuścił? Poza tym są tam jeszcze drzwi, a taranu ze sobą nie wzięliśmy…

Generalnie rzecz biorąc, albo ja czegoś nie kumam, albo komuś się coś pochramoliło. Jeśli przekona się znachora, żeby opuścił zwodzony mostek, to znaczy, że wzbudzi się w nim chyba na tyle zaufanie, by również otworzył drzwi. Po co więc gadka o taranie? Nie sądzę, by jakikolwiek ktoś opuszczał zwodzony mostek na swoją wyspę, nie planując jednocześnie otwierania drzwi gościowi. Bo i po co? Żeby mu gość ze złości nasrał na progu?

7. Powyższa scenka to preludium do wejścia do domku znachora Myhrmana, w dzielnicy portowej Oxenfurtu. Chwilę później, medyczka Shani prowadzi z nim taki oto dialog:

— Panie Myhrman! To ja, Shani!
— Hę? – znachor wychylił się mocniej. – Panienka Shani? Teraz, po nocy? Jakże to tak?
— Opuśćcie mostek, panie Myhrman! Przyniosłam wam to, o co prosiliście!
— Akurat teraz, po ćmoku? Nie mogliście w dzień, panienko?
— W dzień za dużo tu oczu (…). Jeśli się wyda, co dla was noszę, wyrzucą mnie z Akademii.

I ponownie — albo ja czegoś nie kumam, albo ten dialog jest trochę bez sensu. Czytając go, ma się wrażenie, że medyczka po raz pierwszy w życiu załatwia interes ze znachorem. A przecież wcześniej czytelnik dowiedział się, że wynoszenie dla niego leków z collegium medicum było jej regularnymi długotrwałym źródłem utrzymania.

Zostaw komentarz