Karen Blixen — Pożegnanie z Afryka

Klasyczna, miejscami wręcz epicka powieść obyczajowa, której zaletą jest nie tylko ciekawa historia (choć śmiem twierdzić, że wersja filmowa jest dużo lepsza pod tym względem), ale przede wszystkim przepiękne opisy przyrody. Zwłaszcza te, dotykające dzikości natury, czy nieznanych dla Europejczyka tradycji i zabobonów.

Niestety (?), nawet w tej powieści doszukałem się całego stada błędów! :>

Kara i zadośćuczynienie

1. Rozumiem, że rozmyślania krajowców w Kenii względem kary i zadośćuczynienia mogą wydawać się Europejczykom dziwne lub wręcz pozbawione logiki. Uważam jednak, że nawet w tym przypadku jakieś minimalne relacje między sobą muszą istnieć (bo przy ich braku cały system nie miałby sensu – każdy mógłby wymyślić sobie dowolne zadośćuczynienie). A jeśli tak, to autorka popełniła błąd. Według kolejno przytaczanych zdarzeń krajowcy uznają następujące zadośćuczynienia:

  • 50 wielbłądów za dwa wybite zęby (i wynikłe z tego rzekome pogorszenie wartości pobitego, jako przyszłego męża),
  • 100 wielbłądów za zabójstwo,
  • 5 jałówek za żonę.

Dwa pierwsze względem siebie nie mają większego sensu. Trudno uwierzyć, by zamordowanie kogoś z zimną krwią można było porównać do wybicia czterech zębów. Autorka nie wymienia wieku pobitego. Ponieważ jest jednak mowa o ślubie za dziesięć lat, to mógł on mieć w szczęce więcej zębów mlecznych (które i tak by wypadły) niż stałych. Co czyniłoby odszkodowanie jeszcze bardziej bezsensownym.

Jeszcze trudniej uwierzyć, że strata dwóch zębów w ogóle miałaby pogarszać czyjąś wartość jako przyszłego męża. Szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę, ile zębów posiadają mieszkańcy Afryki w momencie zawierania małżeństwa. Ze względu na choroby, tryb i styl życia oraz wiele innych czynników, w ciemno strzelam, że ponad połowa z nich w dniu swojego ślubu nie będzie miała już ponad połowy swego uzębienia. Z takiego punktu widzenia, wycenienie dwóch zębów na pięćdziesiąt wielbłądów to zupełna bzdura.

2. Autorka pisze:

W dalekim Somali zakupiono więc pięćdziesiąt wielbłądów, które miały być za jakieś dziesięć lat dołożone do ceny kupna somalijskiej dziewczyny, a to w celu odwrócenia jej uwagi od szczerby w zębach narzeczonego.

Autorka nie wyjaśnia, dlaczego zadośćuczynienie, za wyżej wymienione wybite zęby miałoby zostać kupiona tuż po „zbrodni”, ale nie dostarczona od razu rodzicom oszpeconego chłopaka tylko utrzymywana przez dziesięć lat na poczet przyszłego małżeństwa.

3. Autorka wspomina zdarzenie, w wyniku którego młoda Murzynka zginęła pod kołami wozu należącego do niej. Ponieważ złamała zakaz autorki kategorycznie wzbraniający wchodzenia przez dzieci na wozy z kawą, ta odmówiła wypłaty rodzinie zabitej żądanego odszkodowania.

Po długich rozmyślaniach, uznano więc za winnego woźnicę, który rzekomo źle prowadził wóz z kawą i natychmiast postanowiono go… powiesić.

Autorka przeczy tu samej sobie. Wcześniej wielokrotnie podkreślała, że dla krajowców najważniejsze jest zadośćuczynienie. Nie ważne, czy ktoś kogoś porwie i zamorduje z zimną krwią, czy może ktoś zginie w wyniki nieszczęśliwego wypadku przy wyrębie lasu, odszkodowanie jest najważniejsze (i wynosi w tym przypadku: 100 wielbłądów za śmierć). Po otrzymaniu zadośćuczynienia, ew. sankcje prawne są całkowicie poza wyobraźnią krajowców.

Jakie więc zadośćuczynienie miałoby rodzinie zabitej przynieść powieszenie rzekomego sprawcy?

Emanuelson

1. Bohaterka była pełna podziwu, bo jej gość rozpoznał rzadki gatunek wina. Trudno się dziwić, skoro w Paryżu i Nairobi latami pracował jako kelner oraz maître d’hôtel. Mimo, że był aktorem, to jednak doświadczenie robi swoje i nie jestem do końca pewien, czy aż taki podziw jest uzasadniony w tym przypadku.

2. Przyjacielem Emanuelsona był rzekomo bardzo bogaty sztukmistrz. Akcja książki dzieje się na początku XX wieku i z tego co mi wiadomo, to aktorzy, sztukmistrze, iluzjoniści i uprawiający podobne zawody należeli raczej do biedoty, jak świat długi i szeroki, a nie do finansjery.

Problemy finansowe farmy

1. Aby uratować farmę od zapaści finansowej, bohaterka postanowiła obsadzić sto dwadzieścia hektarów swego terenu drzewkami lnu. Sprowadzony z Belgii specjalista stwierdził, że to niemożliwe i że maksymalnie może ona obsadzić 2-4 hektary. Nie podał przy tym ani on, ani bohaterka-narratorka żadnego uzasadnienia, dlaczego nie można obsadzić drzewkami lnianymi większego terenu.

2. Z analogicznych powodów, bohaterka postanowiła hodować krowy. Na tej wysokości, na jakiej znajdowała się jej farma, były one dodatkowo narażone na pewne choroby, które wymagały obmywania w specjalnym basenie. Bohaterka zainwestowała pieniądze, zbudowała odpowiedni basen, a potem… musiała nagle zrezygnować z tego pomysłu. Krowy sprzedano, a basen zarósł zielskiem. Również i w tym przypadku w książce nie podano najmniejszego choćby wyjaśnienia, dlaczego pomysł ten nie mógł zostać zrealizowany.

Pozostałe błędy

1. Rosyjska lalka-zabawka, matrioszka w powieści jest nazywana „Katinka”. Nie mam pojęcia czemu ani czy to błąd autorki, czy tłumacza wydania polskiego. Jednocześnie opis w książce nie pozostawia żadnych wątpliwości, że chodzi o matrioszkę (drewniana zabawka składająca się z kilku lalek zamkniętych jedna w drugiej). W Internecie nie znalazłem żadnych powiązań, które sugerowałyby, że gdziekolwiek ktokolwiek mógłby nazywać matrioszkę Katinką. Katinka to zdrobniała forma rosyjskiego żeńskiego imienia Katerina i nie ma nic wspólnego ze słynną lalką-zabawką.

2. Autorka przedstawia upowszechnienie się usług pocztowych (w Afryce, w momencie akcji książki, w rodzinnej Danii – sto lat wcześniej) w tak podniosłym tonie, że na początku (zanim wyjawi o co jej chodzi), człowiek ma wrażenie, iż pisze o wynalezieniu papieru, druku lub nabyciu przez ludzkość w ogóle umiejętności pisania. Ogólnie wątek ten jest przedstawiony zabawnie (pisanie listów dla samego pisania oraz pisanie w nich o tym, że się pisze do odbiorcy), ale wstęp do niego moim skromnym zdaniem nieco zbyt podniosły.

3. Lot z jeziora Natron do Naiwy miał odbywać się w całości nad terenem tak nierównym, że wykluczało to jakąkolwiek możliwość lądowania. I niby to, zdaniem autorki, miał być wytłumaczeniem, dlaczego lot miałby odbywać się cały czas na wysokości czterech tysięcy metrów. Jedno z drugim (wysokość lotu z możliwością, lub nie, lądowania) nie mają absolutnie nic wspólnego.

4. Autorka sugeruje w jednym miejscu, że znała z imienia każdego ze swoich stu trzydziestu dwóch wołów. Trudno trochę w to uwierzyć. Tym bardziej, że — jak sama przyznaje dalej — tubylcy większości nadawali imię „Delamere”, na cześć słynnego w tamtym czasie generała angielskiego działającego w Afryce.

Autorka nie tłumaczy dlaczego niby zarządzający akurat jej farmą mieli dokonać odstępstwa od tej zasady. Pomijając fakt, że sam pomysł nadawania imion trzodzie hodowlanej jest trochę naciągany („Dzieci, dziś na obiad… Stefan!”).

5. Mąż przysłał głównej bohaterce z frontu list, jak ma wyekwipować (z zasobów własnych farmy!) cztery wozy. W drodze nie wiadomo czemu autorka nazywa jednak przewożony towar własnością państwową.

Zostaw komentarz