Richard Paul Evans — Szukajac Noel

„Szukając Noel”, książka Richarda Paula Evansa, to dość krótka, mocno wciągająca powieść o tym, że życie potrafi czasem bardzo mocno kopnąć w tyłek, a po świecie ciągle chodzą jeszcze wielkie, tłuste gnoje. Czyli, w zasadzie o rzeczach oczywistych, co nie umniejsza przyjemności z czytania.

Jeden z jej fundamentalnych wątków nie przemawia do mnie jednak zupełnie, jest moim zdaniem sztuczny i naciągany do bólu tak bardzo, że aż głupi. Dlatego książka ta znalazła się na tym blogu. Nie zmienia to jednak faktu, że jest pozycją naprawdę godną polecenia. Dla mnie osobiście jest książką wyjątkową. Praktycznie pochłonąłem te dwieście osiemdziesiąt stron (format kieszonkowy) w kilkanaście godzin.

OK, dość cukierkowatego przynudzania, bo biblioszczur.pl jest o błędach w książkach a nie o rozczulaniu się nawet nad najlepszymi książkami.

Pamięć dziecka

A więc, autor książki, czyli Pan Richard Paul Evans, ma kompletnie zryte pojęcie o ludzkiej pamięci, o jej możliwościach do zapamiętywania i zapominania. Szczególnie, jeśli chodzi o pamięć małych dzieci, doświadczoną w bardzo dramatycznych warunkach.

Mamy więc główną bohaterkę, która w dzieciństwie została rozdzielona z własną siostrą — obie zostały adoptowane przed dwie różne rodziny. Nie wiemy dokładnie (czyt.: nie pamiętam), ile lat miała w tym momencie Macy. Wiemy jedynie, że jej siostra — tytułowa Noel — miała cztery latka, a Macy była jej starszą siostrą.

Do ostatecznego rozstania doszło w bardzo dramatycznych warunkach. Obie siostry zostały zabrane na rozprawę sądową święcie przekonane, że wyrokiem sądu zostaną połączone. Podczas, gdy faktycznie usankcjonowano jedynie prawnie podjętą wcześniej decyzję o ich rozdzieleniu. Wywołało to, jak można się łatwo domyśleć, dantejskie sceny, z fizycznym odrywaniem sióstr od siebie. Tyle ogólnym tytułem wstępu.

Otóż, pan Evans serwuje nam całkowcie idiotyczny befsztyk, w którym przez połowę książki twierdzi, że główna bohaterka (Macy)… zapomniała imienia swojej siostry. Jako argumentację podaje psychologiczny efekt wyparcia. Dramatyczne wydarzenia związane z ostatnim spotkaniem się sióstr miały spowodować u jednej z nich amnezję.

To jest tak niedorzeczne, że aż zatyka i w pierwszej chwili czytelnik odruchowo kręci głową, że w całkiem dobrej książce, autor i wydawca byli zdolni przemycić taki kretynizm.

Nawet nieobeznany w psychologii laik doskonale wie, że czegoś takiego, jak imienia rodzonej siostry się po prostu nie zapomina (jeśli się tego usilnie nie pragnie). Szczególnie, gdy życie potoczyło się tak, a nie inaczej, i w pierwszych czterech latach jej życia trzeba było zastąpić owej siostrze matkę i ojca.

Jakby tego wszystkiego było mało, to rok przed ostatecznym rozstaniem się sióstr, w dniu, w którym obie zostały odebrane ojcu (na roczną próbę przed adopcją), ojciec podarował starszej (Macy) bombkę choinkową z… wypisanym imieniem siostry (Noel) i rokiem jej narodzin. Jak można się łatwo domyślić, bombka ta stała się dla Macy najcenniejszym darem.

Mamy więc następujący obraz, kreślony przez autora. Dwie dziewczynki, bardzo doświadczone przez los (śmierć matki, narkotyczny nałóg ojca) spędzają ze sobą cztery lata, a następnie zostają rozdzielone. Starsza w wyniku tego zdarzenia przechodzi traumę i ot, tak… snap!… zapomina imienia swojej młodszej siostry, najukochańszej istoty w jej życiu.

Niemalże codziennie patrzy na imię „Noel” wypisane na podarowanej jej przez ojca bombce i… nie ma pojęcia, jak nazywała się jej siostra.

Ekskjuzmi, ale o co kaman?

Dokładnie ten sam kretyńsko głupi mechanizm poznajemy „z drugiej” strony na stronie 194, gdy Macy odwiedza dom rodziny Noel. Przybrana matka jej siostry twierdzi, że tamta… w ogóle nie ma pojęcia o jej istnieniu. Nie wie, że ma siostrę…

Waaaat? Spędziła z nią cztery pierwsze lata swojego życia, ze względu na trudy losu nie rozstawały się ze sobą praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę, przeżyły dantejski dramat rozstania, a potem… och, czy ja kiedykolwiek miałam siostrę?

Nawet sam dialog między Macy a przybraną matką Noel z jednej strony oddaje głębię głupoty autora, a z drugiej strony woła o pomstę do nieba (że na długim i skomplikowanym szlaku wydawniczym książki nikt nie zauważył, iż autor robi z czytelnika kompletnego kretyna):

— (…) W jaki sposób mogła o tym zapomnieć?

— (…) Ludzki umysł jest zdolny do rzeczy niezwykłych, jeśli powoduje im chęć przetrwania.

Co ma wspólnego zapominanie z przetrwaniem? I jakim cudem zapomnienie imienia własnej siostry można nazywać „rzeczą niezwykłą”?

No, nic, tylko pieprznąć w łeb z całej siły gumowym młotkiem. Nie wiadomo tylko, kogo. Autora, czy wydawcę? Kto w procesie wydawniczym autoryzuje robienie z czytelnika kretyna?

Tak, więc z punktu widzenia tematyki biblioszczur.pl to nie jest do końca tak, że książka jest super, bo nie znalazłem w niej (prawie) żadnych błędów. Albowiem ten jeden, motyw de facto przewodni książki jest tak piramidalną głupotą, że pokrywa wszystkie inne rzeczy i aspekty.

Opinia psychologów

Zgodnie z opinią psychologa, zawartą w dokumentacji Macy i przytoczoną w książce, dziewczynka wykazywała podobno takie cechy, że rzekomo separacja z jej siostrą była nie tylko wskazana, ale wręcz konieczna. Nie pamiętam dokładnych słów, ale ogólne podsumowanie było takie, że destrukcyjny wpływ Macy na Noel groził wręcz zahamowaniem rozwoju drugiej siostry.

To druga z piramidalnych bzdur, jakie usłyszałem w tej książce.

O ile mnie wiedza i pamięć nie myli, każdy psycholog dziecięcy, będący przy zdrowych zmysłach, będzie zawsze traktował separację dwóch sióstr jako najgorsze z możliwych rozwiązań i zło samo w sobie. Nie znam ani jednego przypadku, by sugerować, że rozłąka rodzeństwa miała służyć czemukolwiek dobremu.

Takie sytuacje (rozłączanie rodzeństwa podczas adopcji) zdarzają się nagminnie, ale indukowane są sytuacją życiową rodziców adopcyjnych, którzy po prostu nie mogą pozwolić sobie (finansowo, prawnie itp.) na adopcję całego rodzeństwa. Nie mieści mi się w głowie, jak można sugerować to, co zostało zasugerowane w tej książce.

Pomysł (wątek) ten wali się w gruzy również na kanwie logicznej. Wcześniej (przed jego podaniem) i później autor wielokrotnie podkreśla troskliwą miłość, jaką Macy otaczała młodszą Noel, jak robiła wszystko, by zastapić jej zmarłą matkę i zaćpanego ojca. Gdzie w tym ktokolwiek mógł doszukać się destruktywnego wpływu na dalszy rozwój? To absolutnie niemożliwe, a wątek ten jest po prostu wielką wpadką autora, który nie potrafił w sensowniejszy (w w oogóle sensowy) sposób wyjaśnić ułożonego planu książki — wszak separacja sióstr jest podstawą powieści.

Całość pięknie wali się w gruzy dalej, a autor miesza się i brnie jeszcze głębiej, gdy okazuje się, że jednak… psychologowie się pomylili. I w rok, czy dwa po rozdzieleniu sióstr zaczęli z kolei zalecać, by doprowadzać do jak najczęstszego spotykania się sióstr. Autor w żaden sposób nie wyjaśnił tej nagłej i diametralnej zmiany opinii, ani w ogóle nie rozwinął tego wątku.

Pozostałe błędy

Pozostałe drobne błędy, jakie znalazłem, jeszcze dwa:

1. (strona 22) Mark nie ma przy sobie dość pieniędzy, żeby zapłacić za kurs taksówki, a dzień później lekką ręką wyciąga sto dwadzieścia dolców na naprawę swojego samochodu. Co prawda, kwituje to stwierdzeniem, że właśnie wydał wszystkie swoje pieniądze na najbliższy tydzień. Ale z drugiej strony, o ile mnie pamięć nie myli, to we wszystkich amerykańskich książkach i filmach, z jakimi się do tej pory zmierzyłem, mało kto płacił kwotę dwucyfrową za kurs taksówką. Raczej prawie zawsze było to pięć lub siedem dolców.

Tak więc, główny powód spotkania się Marka i Macy (czyli de facto fundament całej powieści) jest to dość konkretnie naciągany.

2. (strona 200) Fragment wspomnienia Marka na temat rodzinnych obiadów na Święto Dziękczynienia:

(…) Wkładaliśmy nasze najlepsze niedzielne ubrania. Po zakończeniu posiłku służyły nam one jako stroje do gry w piłkę.

Po pierwsze, Amerykanie nie grają w piłkę, tylko w baseball.

Po drugie, nie mam bladego pojęcia, czemu ktoś miałby grać w piłkę w cokolwiek w garniturach. Jaki jest sens niszczenia w tak idiotyczny sposób „najlepszego niedzielnego ubrania”?

I wreszcie, po trzecie, biorąc pod uwagę opisane wcześniej przez narratora menu, jakie było „wsuwane” w trakcie obiadu na Święto Dziękczynienia, śmiem twierdzić, że po zżarciu tego wszystkiego, dla chłopców ogromnym wysiłkiem byłoby pierdnięcie lub przewrócenie się z jednego boku na drugi. A iście „na dwór” i pogranie w piłkę jawi się w tym kontekście jako zupełna abstrakcja.

Nie wspominając już o tym, że jedynym ruchem dla 99% Amerykanów, po spożyciu obfitego obiadu, jest uwalenie cielska na kojo i zmuszanie mięśni rąk do przełączania guziczków na pilocie.

Zostaw komentarz