Philip K. Dick – Blade runner
Ta historia to niemalże biblia dla mojej żony, a jeśli chodzi o filmową adaptację, to i ja uważam ją za jeden z najlepszych filmów w historii kina. Gra Harrisona Forda oraz ten wszędobylski psychodeliczny mrok megapolis po prostu wbijają w fotel.
Z tym większym zdziwieniem odkryłem, że pierwowzór książkowy jest de facto dłuższym opowiadaniem, bo chyba nie zasługuje nawet na miano mikropowieści. Opowiedziany jest wartko, historia jest równie ciekawa, a jednak strasznie brakuje mi formuły pełnej powieści. Niektóre fragmenty i opisy są wręcz ascetyczne, jeśli chodzi o ich długość i poziom detali (lub jego brak).
Dla nieświadomych tego faktu — pierwowzór książkowy i film Ridleya Scotta to… dwie zupełnie różne historie, które wspólnych mają tylko świat, zbiegłych androidów i głównego bohatera.
Spis treści
Nieciągłości i braki spójności
1. Dla mnie największym błędem jest to, co wielu upatruje za największy plus powieści, czyli całkowita niejednorodność, wręcz nielogiczność stworzonego świata. Mamy z jednej strony superszybkie, latające pojazdy (których naprawdę długo jeszcze nie będziemy oglądali). Z drugiej — mamy stare, metalowe, skrzypiące rozlatujące się windy. Których dziś w naszym świecie nie ma.
Mamy wideorozmowy, za które płaci się monetami, bo nikt nie odkrył jeszcze kart plastikowych lub innych metod płatniczych, a obok mamy wydruki na pogniecionych kartkach przebitkowych.
2. Jeszcze większy dysonans to androidy tak doskonałe, że imitujące krew, szpik kostny i łzy (a przekonanie się, że człowiek to nie człowiek, tylko android wymaga bardzo specjalistycznych badań tegoż szpiku kostnego). I jednocześnie w tym samym świecie mamy broń palną.
To wszystko jest moim zdaniem kompletnie nielogiczne i zupełnie nie trzyma się kupy.
3. Jeżeli żywe zwierzęta są tak astronomicznie drogie, jak to opisuje autor, to jest absolutnie niemożliwe, żeby jednocześnie istniało „kilka kwartałów zajętych tylko przez wielkie sklepy zoologiczne”. Zasada popyt = podaż obowiązuje w każdym świecie, nawet wyśnionym. Nie ma chętnych (bo ich nie stać na zakupy), to sprzedaż jest znikoma.
I w drugą stronę. Istnienie gigantycznych zapasów żywych zwierząt automatycznie generowałoby regularne obniżki cen, aby się jak najprędzej pozbyć „leżaków magazynowych”. Bo ich utrzymanie blokuje gotówkę, pogarsza płynność finansową firmy i kosztuje (wyżywienie tych zwierząt).
4. Przez ponad 200 stron autor pokazuje „złączenie z Mercerem” jako bezwolne przeżywanie w kółko tej samej sceny. Każdego dnia, do końca świata, przez miliony „złączonych”, w kółko to samo. Po to tylko, by przy pierwszym „złączeniu” Ricka z Mercerem obaj mogli sobie uciąć małą pogaduszkę. Bez grama wyjaśnienia ze strony narratora, czemu akurat tak.
5. Na końcu powieści Rachel Rosen przyznaje, że współżyła z dziewięcioma łowcami przed Rickiem i każdy z nich, podobnie jak on, również nie potrafił jej zabić. Autor, pisząc to, chyba zapomniał, iż na początku powieści okazało się, że to dopiero test Voigta-Kampffa, wykonany przez Ricka, uświadomił Rachel, iż ona też jest androidem. Wcześniej nie miała ona na ten temat bladego pojęcia. Podobnie, jak owi łowcy. Żaden z nich nie miał podstaw, by w ogóle próbować ją zabić.
6. Nie jest w żaden sposób wyjaśnione, dlaczego androidy tej samej serii (Nexus-6), trafione z tego samego rodzaju broni (pistolet laserowy), raz wybuchają na szczątki (Pris), a raz padają jak ludzie (małżeństwo Batych, Luba).
7. Niejasne jest też, dlaczego Deckard dzwoniąc ze swojego hovera raz może po prostu wybrać numer docelowy (gdy dzwoni do swojego szefa), a raz musi połączyć się z centralą i poprosić o wybranie numeru za niego (gdy dzwoni do Zion Hospital, chcąc porozmawiać z Dave’em).
Kadalyi
1. Deckard do niby-Kadalyi’ego:
Myślałem, że znam każdą produkowaną broń ręczną (…). Nawet wywarzaną i używaną wyłącznie w koloniach.
Bzdura na bzdurze. Nawet już współcześnie (przed ewentualną kolonizacją innych planet) nie ma na Ziemi ani jednego człowieka, który znałby wszystkie rodzaj broni, jakie kiedykolwiek ktokolwiek wyprodukował. To jest logicznie niemożliwe — czarny rynek jest zbyt wielki. A co dopiero w czasach Deckarda, gdy ów czarny rynek stanowił być albo nie być setek milionów obywateli pozostawionych na Ziemi?
2. Druga bzdura to twierdzenie, że jakaś broń mogłaby być używana tylko w koloniach. Nawet, jeśli kompletnie nieprzydatna w warunkach ziemskich, to zawsze stanowi wartość — siłę przemytu. Jeśli nie dziś i nie jutro, to pojutrze ktoś będzie wybierał się do kolonii i chętnie zaopatrzy się w odpowiedni sprzęt „zawczasu”. Szczególnie taki ktoś, kto nie chce się pokazywać w oficjalnych sklepach. Tym bardziej — ponownie — że K. Dick nakreślił świat w którym produkcja na Ziemi praktycznie stanęła i dostanie czegokolwiek jest możliwe wyłącznie na czarnym rynku.
3. Le Kadalyi-finito:
Gdy dłonie androida zamknęły się na jego szyi, Rick wystrzelił ze swojego służbowego staroświeckiego pistoletu, który nosił w kaburze pod pachą. Pocisk magnum kalibru 0.38 trafił androida w głowę i rozwalił obudowę mózgu.
Łomatkoboska! Czegoś się pan naćpał, panie Dick, pisząc to?
Trzymał broń Kadalyi’ego w ręku i oglądał ją. Nagle mu ona jakoś zniknęła z dłoni. W tym samym ułamku sekundy zdążył schować dłonie pod pachę, dobyć broń z ukrytej tam kabury, wystrzelić bez celowania i jeszcze trafić przeciwnika w mózg. A to wszystko… w zwarciu, bo tamten go dusił.
Nawet nie próbuję wyobrazić sobie trajektorii takiego strzału, bo jest ona niemożliwa. Pomijając fakt, że pod pachą w kaburze broń nosi się lufą w stronę pleców, bo wyciąga się ją ruchem od przodu, obraca o 180 stopni i dopiero wtedy strzela. Nigdy nigdy w życiu (tym prawdziwym i sensownym) nie strzelił bezpośredni z kabury! Z biodra, owszem, w westernach. Bo w kaburze biodrowej broń jest wsadzona lufą w stronę brzucha, a wyciąga się ją ruchem od tyłu. Ale i to jest absolutnie niemożliwe w zwarciu.
4. Kadalyi również (w nawiązaniu do poprzedniego rozdziału) eksplodował, nie wiadomo dlaczego. Tym razem jednak eksplodowała jego głowa, po trafieniu z broni konwencjonalnej.
5. Gdy Kadalyi zaatakował Deckarda, ten nacisnął butem guzik alarmowy w podłodze swojego pojazdu i… nic się nie wydarzyło. Ani w trakcie walki ani w po niej nikt się nie zjawił, nikt nie dzwonił, żeby zweryfikować alarm itd. Autorowi zupełnie umknął ten motyw.
Test Voigta-Kampffa
1. Przez 166 stron powieści, przy okazji kilku testów i kilkunastu rozmów o nich, wałkowana jest cały czas gadka o sprawdzaniu wartości na miernikach. Nie ma ani słowa o przeliczaniu czegokolwiek. Nagle potem objawia się informacja, że wyniki odczytywane z mierników trzeba jeszcze jakoś intensywnie przeliczać.
2. Przeprowadzanie testu emocjonalnego na samym sobie przez Deckarda to jest absolutna bzdura. Nie można być jednocześnie twórcą i tworzywem. Niemożliwe jest auto-badanie reakcji psychologicznych, czy emocjonalnych.
3. Jaki jest sens wydawać gigantyczną kasę na: naukowców tworzących kolejne, coraz to doskonalsze testy, całe tabuny łowów eliminujących androidy itd., jaki jest w ogóle sens zakazywać androidom, pod karą śmierci, przybywania na Ziemię? Na planetę, która jest zniszczona pyłem radioaktywnym, skazana na zagładę, na której pozostali nieliczni ludzie i liczne półgłówki, na której prawie nic nie można kupić, a życie ogólnie stało się bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe.
Teoria, że to nie zapobieganie przybyciu androidów tylko kara za ich przestępstwa na Marsie jest chyba trochę mocno naciągana.
Zwierzęta
1. Jeżeli potrzeba ok. półrocznej pensji (trzech zleceń łowcy), żeby wpłacić zaledwie zaliczkę na zakup żywego zwierzęcia, to znaczy, że są to towary ultra-luksusowe, na które może pozwolić sobie jedynie najbogatszy obywatel świata. Wobec tego jest absolutnym nieporozumieniem mówienie o tym, że koza jest odporna na zanieczyszczone radioaktywne jedzenie podczas, gdy inne zwierzęta od tego zdychają. Wydając taką kasę, każdy właściciel karmiłby zwierzaka lepiej niż samego siebie i niemałą fortunę wydał na sprzęt testujący jakość karmy.
2. Skoro zwierzęta są tak absurdalnie drogie, to znaczy, że są niezwykle rzadkie. Skoro są rzadkie, to każdy, kto chce je mieć, zna ich cenę na pamięć. I to tak doskonale, że można go obudzić o drugiej w nocy i wyrecytuje wszystkie kwoty z pamięci. Wobec tego motyw z tym, że każdy nosi przy sobie pomiętolony cennik zwierząt Sidney’a i regularnie do niego zagląda — nie przemawia do mnie zupełnie.
3. Autor zupełnie pogubił się w tych zwierzętach. Najpierw przez połowę powieści opisuje jaki to rarytas posiadanie żywego zwierzęcia, ile to kosztuje i jak mało osób na to stać. Po to, by ustami Ricka na stronie 196 stwierdzić… ech, a może potem przypadkiem znajdziemy jej samca i ją pokryjemy. I będą młode…
4. Dobrze, że dali głównemu bohaterowi „instrukcję obsługi kozy”. Pewnie się później z niej dowiedział, że aby zwierzę było zdrowe to trzeba (a nie tylko można) je doić. Bo wcześniej autor zrobił nam z niego takiego ignoranta, który się zastanawia nad taką możliwością. Tu jest analogia do punktu 2. powyżej — każdy posiadacz zwierzęcia, zanim udałoby mu się je kupić, znałby doskonale na pamięć wszystkie powiązane z nim sprawy i zasady. I w ogóle nie potrzebował żadnych podręczników.
5. Jest absolutnie niemożliwe, żeby nagroda za znalezienie żywego przedstawiciela rzekomo wymarłego gatunku zwierząt wynosiła milion dolarów podczas, gdy gaża za zabicie androida wynosiła zaledwie tysiąc dolarów, będąc jednocześnie małą fortuną pieniędzy (bo pozwalała na kupno żywego zwierzęcia, na który to zakup stać niewielu). Już sama korelacja jest idiotyczna (jedna żaba warta tysiąc żywotów andków). Do tego zaś dochodzi gospodarka. Z czego niby rząd USA miałby znaleźć fundusze na uczynienie multi-mega-miliardera z każdego, kto znalazł rzekomo wymarły gatunek zwierząt?
Zakładając, że typowy kontrakt na posprzątanie kogoś kosztuje współcześnie 50 tys. złotych, to nagroda za znalezienie żywego okazu wymarłego gatunku wynosiłaby pięćdziesiąt milionów złotych. Niestety, współcześni biologowie nie mogą liczyć nawet na setną część tej kwoty w przypadku takiego znaleziska.
Philip K. Dick dołączył tym błędem do dużego grona pisarzy, którzy nie rozumieją, że fundamentalne relacje między wartością (tzw. siła nabywcza pieniądza) są niezmienne w żadnym w świecie, bo w przeciwnym przypadku ekonomia i gospodarka tego świata by się zawaliły.
Pozostałe błędy
1. No, i mamy kolejnego tłumacza-kretyna (albo zupełnego ignoranta), który na 175 stronie przetłumaczył ang. „billion” dosłownie jako „bilion” (zamiast poprawnie — jako „miliard”) i zrobił nam Marsa mającego bilion lat, czyli planetę w Układzie Słonecznym… siedemdziesiąt razy starszą niż cały Wszechświat. Jezu…