Andrzej Sapkowski — Pani jeziora

No, i masz. Koniec sagi o wiedźminie i zarazem początek dramatu. Długość tego wpisu mówi sama za siebie. Najgrubsza książka w sadze i najwięcej błędów. Prawie setka! Miejscami tak grube, że aż piszczy. W innych zaś miejscach błąd, błędem, inny błąd pogania. Jeśli faktycznie mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy, a nie jak zaczyna, to pan Sapkowski zakończył sagę w sposób skrajnie nie męski. Bo kończyć nie potrafi…

Ze względu na ilość błędów, starałem się pogrupować je na jakieś logiczne grupy. W większości przypadków staram się podążać za chronologią książki (choć to mocno utrudnione — patrz pierwszy błąd). Czasami coś miejscami poprzestawiałem. Sorry, taki mamy klimat. Oczywiście — przy tej ilości błędów — opisanie ich tak, by nie zdradzać szczegółów fabuły jest niemożliwe. Dlatego wpis ten powinny sobie odpuścić osoby, które „Pani Jeziora” w ogóle nie czytały.

Sny Condwiramurs

1. Pierwszy zarzut identyczny, jak ostatni w poprzedniej części sagi — kompletne pomieszanie, żeby nie powiedzieć: popieprzenie — czasów, zdarzeń, punktów widzenia, sposobów narracji oraz wątków i motywów. W przedostatniej mamy opowieść Ciri poprzeplataną odniesieniami do dalszej lub bliższej przeszłości bądź przyszłości. Zabieg być może oryginalny, choć pozostawia według mojej skromnej opinii totalny mętlik w głowie czytelnika. W ostatniej części sagi mamy z kolei „śnienie” Condwiramurs, które wprowadza jeszcze gorszy bałagan (choć uprzednio miał się wrażenie, że gorzej się nie da). Opowiadane przez nią sny są krótkie, urywane, poprzeplatane własnymi myślami i odczuciami oraz totalnie poprzestawiane miejscami w czasie.

2. Pierwsza wizyta Condwiramurs w galerii obrazów Nimue

Komnata była galerią. Jej ściany od sufitu do podłogi obwieszone były obrazami. Wisiały tam wielkie, stare, łuszczące się i spękane oleje, miniatury, zżółkłe sztychy i drzeworyty, wyblakłe akwarele i sepie. Wisiały tam też żywe w kolorach modernistyczne gwasze i tempery, czyste w kresce akwatinty i akwaforty, litografie i kontrastowe mezzotinty, przyciągające oczy wyrazistymi plamami czerni.

Acha. Powszechnym wiadome jest, że pan Sapkowski mistrzem słowa polskiego nieprzeciętnym jest. Ale tu już wyraźnie przesadził i przeszedł samego siebie. Na kilometr pachnie chęcią pochwalenia się znajomością nietypowych słówek. Tekst dla niespecjalisty jest tak niezrozumiały, że aż bełkotliwy i nudny.

3. Z kolei w pierwszym w tej części sagi starciu Geralta z potworem (hm… pierwszym? wszak to sen Condwiramurs, może to ostatnie starcie w książce, kto to wie poza Panem Sapkowski?) mamy z kolei tyleż zabawną, co sztuczną scenę. W której w trakcie walki (bo potwór ciągle jeszcze dycha i powoli zdycha) Geralt robi sobie siku. Miało być zabawnie? Tak po amerykancku? Wyszło żałośnie. Który poważny zabijaka idzie do zaplanowanego boju uprzednio nie ulżywszy swym potrzebom fizjologicznym? Tym samym ryzykując, że w trakcie walki zesra się lub zsika — w wyniku wysiłku, napięcia mięśni, zaskoczenia, etc. — co raczej na pewno nie przechyli szali zwycięstwa na jego stronę. Nawet, jeśli jakimś cudem Geraltowi zachciałoby się siku dopiero w trakcie walki, to biorąc pod uwagę jego dotychczasowe poglądy i podejście do kwestii potworów, na pewno najpierw upewniłby się, czy potwór szczezł, a dopiero potem dawał ulgę pęcherzowi. Nigdy na odwrót, bo do tej pory nigdy nie opuszczał miecza nie mając pewności, że przeciwnik jest zimny, jak karp w galarecie.

Geralt, Regis i Fringilla Vigo

1. Regis i Geralt rozmawiają, gdy podchodzi do nich jeden z szlachciców i daje Geraltowi zlecenie na zabicie jakiegoś potworka. Wiedźmin przyjmuje, czym wywołuje wielkie zdziwienie Regisa, jakoby znów powrócił do profesji. Geralt odpowiada, że to był impuls. Po chwili przychodzi drugi zleceniodawca i tym razem proponuje okrągłą sumkę za nie zabijanie sukkuba, który okazał się być podrywaczem panien i zdobywcą niewieścić łon, a nie potworem. Geralt i na to przystaje, na co Regis indaguje go stwierdzeniem: „Teraz (…) też możesz oczywiście twierdzić, że to był mimowolny odruch i niewytłumaczalny impuls. Ale z otwartego bankowego konta trudno ci będzie się wykręcić”. No, ale z czego niby miałby się tłumaczyć? Przecież przyjął zlecenie na nie zabijanie potwora. Z takim podejściem po stokroć bliżej mu do kupca niż wiedźmina. Takie nastawienie nie jest dowodem powrotu do profesji pogromcy potworów, tylko czymś dokładnie odwrotnym.

2. Tenże Regis, będąc z Geraltem w Tir ná Béa Arainne, stwierdza na propozycję pojechania do zamku królewskiego: „Będę musiał trzymać się z daleka od zwierciadeł i psów, uważać na czarodziejów i telepatów… A gdyby mnie mimo to zdemaskowano, liczę na ciebie”. Lecz, gdy już są na miejscu, to nie tylko bez najmniejszych oporów kręci się razem z innymi, ale wręcz nie może doczekać się zaproszenia na zamkowe przyjęcie. W zamku nie brakuje przecież ani psów, ani zwierciadeł, ani nawet czarodziejów — żeby tak Fringillę Vigo wymienić, jako pierwszą z brzegu.

3. Wspomnienia Geralta:

Geralt zapiął wilczurę i owinął szyję wełnianym szalem. Czuł się świetnie. Spełniona miłość, jak zwykle, wzniosła go na szczyt sił fizycznych, psychicznych i moralnych, starła ślad wszelkich wątpliwości, a myśl uczyniła jasną i żywą.

A ile on tych miłości spełnionych miał w życiu? W całej siedmioksiążkowej sadze jest Yennefer, Yennefer i jeszcze raz Yennefer, aż do znudzenia. Czy miłość do Yennefer można z kolei nazwać spełnioną, to osobna kwestia wielce dyskusyjna. Oprócz niej mamy epizodki z Triss, którą Geralt traktuje, jak biedną dziewczynkę, która miała to nieszczęście zakochać się w niewłaściwym człowieku. No i poza tym jest jeszcze trzymiesięczny epizod z Fringillą Vigo. No, a jeśli to była spełniona miłość — a nie połączenie fascynacji seksem wygłodniałego wiedźmina ze sterującą nim przy pomocy tegoż seksu wyuzadną członkinią loży — to ja przepraszam…

4. Spotkanie Geralta i Fringilli w bibliotece, zakończone wspólnym „figo-fago”. Nim do niego doszło, Fringilla powiedziała mu, że w bibliotece trwa właśnie inwentaryzacja. Chwilę potem, że ona sama szuka książek, które przybliżą ich oboje do poznania szczegółów dotyczących Ciri. W trakcie amoku seksualnego, pan Sapkowski rzuca tytułami, wśród których trzepie się namiętnie para. Mamy tam: „Nauka sztuki położnej dla niewiast”, „O wodach gorących siarczanych”, „Uwagi o śmierci niechybnej”, „Prawo hipoteczne”, „Geometrię wykreślną” i parę innych. Jest oczywiste, że są to tematy kosmicznie od siebie odległe. Żadna z tych książek nie znalazłaby się w tym miejscu w wyniku inwentaryzacji, bo działanie to polega na porządkowaniu książek według zagadnień, a nie zrzucaniu na kupę, czego popadnie. Żadna z tych książek w najmniejszym stopniu nie dotyczy też Ciri, ani nie miałaby najmniejszych szans na przybliżenie rozwiązania jej zagadki, dlatego też na pewno nie zgromadziła ich w tym miejscu Fringilla. Taki galimatias książek w jednym miejscu mógłby mieć miejsce, gdyby para kochanków wyprawiała swoje harce w jakimś domu i wywróciła przy okazji malutką, prywatną biblioteczkę. Nie zaś w „jeśli nie największej, to najbogatszej bibliotece znanego świata, poza uniwersyteckimi”. Gdzie pomieszanie dwóch tytułów z odległych działów mogłoby narazić mieszacza na zlinczowanie i naruszyć delikatne kontinuum wszechrzeczy. Wniosek prosty. Pan Sapkowski chciał się popisać humorem, tylko mu jakoś sztucznie to wyszło.

Czarodzieje i kałmuki

W tym rozdziale mamy dziewięć błędów i tyle samo przykładów, jak pan Sapkowski miota się, kręci i błądzi we własnej wizji, co do tego, co jest możliwe przy pomocy magii, a co nie, w jego universum. Ale to nie wszystko. W rozdziałach „Ciri u Vilgefortza” i „Ciri w Montecalvo” jest tego znacznie więcej.

1. W pierwszej w tej książce scenie z udziałem Vilgefortza i Yennefer autor przedstawia nam doprawdy zabawny zlepek umiejętności, czy raczej nieudolności czarodziejów. Najpierw rysuje nam tego pierwszego, który był w stanie dzięki magii zregenerować sobie całe oko (nieudolnie, ale jednak) i odtworzyć większą część twarzy poparzonej w wyniku wybuchu magicznego portalu. Następnie słyszymy o Yennefer, która kilka poranionych palców będzie prawdopodobnie miała sztywnych do końca życia, bo… przy użyciu magii nie jest w stanie ich sobie wyleczyć. A przynajmniej pan Sapkowski takiej opcji nie dopuszcza snując teorie o niechybnym kalectwie Yennefer. Na sam koniec zaś tej sceny mamy ponownie Vilgefortza, który swojemu bliskiemu współpracownikowi — Stefanowi Skellenowi — nie potrafi magicznie… wyleczyć kataru i kaszlu. Wiemy, że miał być dramatycznie — zwłaszcza ten cieknący całą scenę katar i kichanie Skellena — ale wyszło żałośnie, bo w jednym tylko krótkim fragmencie autor nie potrafi zdecydować się, miesza i sam sobie zaprzecza, co czarodzieje z jego universum potrafią, a czego nie potrafią. Kurna, jak można twierdzić, że można magicznie zreperować oko, a jednocześnie nie da się magicznie wyleczyć kataru?

2. Wstęp do rozdziału jedenastego, tyleż nadęty, co denny, jest potwierdzeniem po raz kolejny wspomnianej wcześniej teorii, że pan Sapkowski nie umie się zdecydować co do mocy i możliwości czarodzejów i czarodziejek. Mamy tu obraz Filippy Eilhart, czarodziejki potrafiącej zmieniać się w ptaka (a czary transmutacji podobno wymagają największych zdolności, umiejętności i mocy!), która zostaje ostatecznie zamęczona na stosie, jako czarownica. Łojezu!

Jaki w ogóle sens ma łączenie w jednej historii czarodziejek z typowego fantasy z czarownicami, heretykami i stosami z naszej niechlubnej historii? Albo jedno, albo drugie. Albo ktoś dysponuje mocą zdolną wysadzić w powietrze wielki zamek — rozpiernicz w zamku Stigga po aresztowaniu Puszczyka — albo daje się złapać na stos, jak nic nie umiejąca wiejska ciura. Jedno z drugim żadną miarą nie idzie w parze!

Większość poważnych naukowców i pisarzy twierdzi, że historia naszych wieków średnich mogła mieć miejsce tylko dlatego, że magia tak naprawdę nie istnieje. Gdyby choć jedna posądzona o czary w średniowieczu faktycznie by się magią parała, to by swoich opraców wysłała w piach, zanim by zdążyli się przeżegnać. Przecież to jest tak oczywiste, że bardziej być nie może. Jak może poważny pisarz twierdzić, że jedna i ta sama osoba, najpierw obraca w perzynę wielkie zamczysko, a potem daje się potulnie podejść i oskarżyć o czary? Filippa (jak i inne czarodziejki) potrafiła przecież sondować mózg i zmieniać ludzkie myśli. Ileż to razy autor przypominał, że to czarodziejki sprawowały faktyczną władzę nad królami, wywierając wpływ na ich decyzje. Co w takim razie z trybunałem inkwizycyjnym, przy absurdalnym i bezsensownym założeniu, że w ogóle dałaby się złapać? Nie potrafiła zmienić myśli świadków i sędziów? Brednie i to piramidalne!

3. Loża czarodziejek przeprowadza skryty atak na zamek Rhys-Rhun, w którym według zapewnień Geralta miała znajdować się siedziba Vilgefortza. Okazuje się, co się okazuje. Na podsumowanie nieudanej akcji Filippa Eilhart stwierdza:

Ten zamek… Rhys-Rhun… Trzeba będzie zniszczyć. Dokładnie zrujnować. A gdy o całej tej aferze zacznie się układać legendy i podania, trzeba będzie poddawać je skrupulatnej cenzurze.

Że, jak? Legendy i podania mają powstać na temat… supertajnej akcji kilkunastu czarodziejek? Z których dziesięć jest związanych tajemnicą milczenia z tytułu przynależności do loży, a pozostałe — adeptki i najemniczki — zostały poinformowane po fiasku, że były to tylko ćwiczenia? To kto niby miałby opowiadać te legendy i podania?

4. Powyższa scena i opisywana w niej akcji ma w sobie jeszcze jeden gruby absurd. A jest nim nocny atak bez jakiegokolwiek rozpoznania. Przecież wystarczyło przeteleportować jedną czarodziejkę, która zasięgnęłaby języka wśród okolicznej ludności i w ten sposób natychmiast odkryła, że zamek faktycznie pozostawał niezamieszkany przez ponad pięćdziesiąt lat. Lub chociaż przeskanować okolicę zamku magicznie, w poszukiwaniu sygnatury Vilgefortza, jak to loża czyniła od czasu przewrotu na Thanedd, rzucając czary skanujące gdzie popadnie i tak gęsto, że można by po nich przejść trzy czwarte universum Sapkowskiego, nie dotykając ziemi.

5. Czy ktoś zauważył, że od czasu zawiązania się loży czarodziejek, w całej sadze nie występuje ani jeden czarodziej płci męskiej poza wzmiankowanymi od czasu do czasu Vilgefortzem i Riencem? Podczas, gdy „w okolicach” rebelii na Thanedd było ich co najmniej kilkunastu?

6. Masakra w Rivii, po dotarciu do niej Yennefer i Triss to po prostu majstersztyk kręcenia, mylenia się i braku zdecydowania, co mag potrafi, a czego nie umiem. Te, które walczyły na Wzgórzu Sodden, które potrafią teleportować się, zmniejszać do postaci figurki, budować w jedną noc i rujnować równie szybko wielkie kamienne budowle, te kobiety nie potrafią poradzić sobie z tłumem nawiedzonych wieśniaków? Czary rzucane w obronie ranią ledwie kilku najbliższych? W trakcie rzucania czarów czarodziejka dostaje w dziób kamieniem, bo nie ma żadnej magicznej osłony. No, ludzie, to są brednie na poziomie pisarczyka do gazetki szkolnej, a nie rzekomo najlepszego polskiego pisarza fantasty. To się nie trzyma kupy, tak bardzo, że bardziej nie może. No i na koniec ta bajka, że rozsądzające wszystko wielkie gradobicie, które faktycznie złoiło skórę motłochowi, zostało wywołane przez… pomyłkę? Przez nieprawidłowe wypowiedzenie sentencji innego czaru wskutek tego, że Triss miała poranione usta? Tego bełkotu to już się nawet skomentować nie da.

7. I dalej:

Grad walił tak, że dygotała i groziła pęknięciem magiczna tarcza, którą Yennefer w ostatniej niemal chwili zdołała wyczarować im nad głowami.

O, patrzcie państwo! To przed magiczną grado-rozpierdziuchą Yennefer potrafiła wyczarować magiczną tarczę, tak? Ale szarżującą na nich tłuszczą, by ochronić się przed zwykłymi kamieniami i razami, to już nie potrafiła? Żenada, panie Sapkowski, żenada!

8. Ciri nad truchłem Geralta:

Twoja magia nie działa (…). To co ona jest warta, ta cała wasza magia?

Hej, to dopiero jest dobre pytanie. Pan Sapkowski nie umie udzielić na nie spójnej odpowiedzi przez całą swoją sagę!

9. I dalej:

A ja — powiedziała wolno Ciri, ciągle klęcząc na skrwawionym bruku — kiedyś wyrzekłam się mojej mocy.

A, to ci! Nowość i to na sam koniec książki. To jednak się jej wyrzekła, tak? Czyli do skakania między światami i czasami mocy magicznej nie potrzeba? A ten nagły przypływ energii, gdy była uwięziona przez Puszczyka, który pozwolił się jej uwolnić? Przecież mocy podobno wyrzekła się na pustyni, które to wydarzenia miały miejsce sporo przed uwięzieniem przez bandę Puszczyka. Oj, ale kręci ten autor i kręci.

Ciri u elfów

1. Pierwsze spotkanie Ciri, Avallac’ha i Eredina. Ten ostatni na widok Ciri stwierdza:

To więc ma być Starsza Krew (…) Aen Hen Ichaer. Dziedzictwo Shiadhal i Lary Dorren? Niezbyt chce się wierzyć. To przecież małą Dh’oine. Ludzka samiczka.

A, przepraszam, kimże miałaby być? Skoro od pięciu czy więcej pokoleń w jej rodzinie nie ma śladu elfów. Wiemy, wiemy — te „kilka marnych ludzkich pokoleń” to dla elfów pierdnięcie, a straszna śmierć Lary Dorren miała miejsce przedwczoraj. Ale bez przesady — zakładanie, że dziedziczka Lary w n-tym pokoleniu po niej będzie choć trochę przypominała elfkę lub w jakikolwiek inny sposób będzie „niezwykła” świadczy o dość dużej drętwocie umysłowej elfów (co zdaje się potwierdzać w kolejnych pozycjach poniżej) lub o lekkie sztuczności w kreowaniu tej sceny przez autora.

2. Nieco dalej Eredin odpowiada na stwierdzenie Avallac’ha, że Ciri jeszcze nie podjęła decyzji o zgodzie na urodzenie elfom dziecka:

Nie całkiem (…). Ha, to niedobrze. Albowiem charakter kooperacji wymaga, by to było całkiem. Inaczej jak całkiem po prostu się nie da.

Dlaczego niby się nie da? A opcja zniewolenia Ciri siuperhiper elfią magią i zrobienia jej dzieciaka całkowicie niezgodnie z jej wolą nie wchodzi w rachubę? Wchodzi, wchodzi. Co więcej — elfy nie miałyby przed tym większych oporów, biorąc pod uwagę ich podejście do ludzi w ogóle, a Ciri w szczególe. Toteż takie cackanie się tutaj z Ciri i udawanie, że niby bez jej zgody będzie kiepsko też lekko zalatuje naciąganiem. Autor nie wysilił się jednak na wyjaśnienie, czemu „niecałkiem się nie da”.

3. Ciri wchodzi do komnaty króla elfów, Auberona. Pan Sapkowski kreśli nam jej odczucia:

Myśląc o królu, widziała unieruchomionego przez zwały tłuszczu, zionącego cebulą i piwem grubasa z czerwonym nosem i przekrwionymi oczyma widocznymi znad niechlujnej brody. Dzierżącego berło i jabłko w opuchniętych i upstrzonych brunatnymi plamami dłoniach.

I mimo to poszła do niego? Mimo to rozważała możliwość oddania się mu i urodzenia mu dziecka? Ta sama dziewczyna, która kilka godzin wcześniej twierdziła, że jeśli ojcem jej dziecka miałby być Eredin — młody i bosko przystojny elf, choć arogancki — to sprawa z góry jest przegrana? Zaskakująca, doprawdy bardzo zaskakująca zmiana myślenia i podejścia. Nie oddam się elfiemu lovelasowi, ale chętnie urodzę dziecko podtatusiałemu wieprzkowi? Szkoda, że autor nie tłumaczy co wpłynęło na tak diametralna przemianę, bo czytelnikowi samemu trudno jest to wykombinować.

4. Elf stwierdza, że przybycie Ciri do Wieży Jaskółki było jej przeznaczeniem, któremu elfy nieco pomogły. Hm… Ta ich „lekka modyfikacja” przeznaczenia kosztowała Ciri wielomiesięczną rozłąkę z przyjaciółmi, tułaczkę przez pustynię na granicy życia i śmierci, tułaczkę ze Szczurami i koszmar życia zgotowany przez Bonharta oraz Puszczyka. Ponadto prawie wszystkie elfie kobiety jej nienawidzą, a prawie wszystkie elfie samce postrzegają jak idiotkę, kpią i upokarzają na każdym kroku. Dość zaskakujące wobec osoby, która jest jednym ratunkiem ich ginącego świata.

Takie całościowe spojrzenie pozwala zdaje się wyciągnąć wniosek, że albo pan Sapkowski stworzył historię, która zalatuje sztucznością i nierealnością, albo kreśli elfów jako totalnych kretynów i napompowanych pawianów. W takim poglądzie umacnia nas fakt, powtarzany wielokrotnie, iż elfy są świadome, że Starsza Krew, którą Ciri ma w żyłach, daje jej wielką władzę. Że jeste Panią Miejsc i Czasów. A mimo to traktują ją jak wsiowego głupka. Totalnie sztuczne. Nie boją się tej jej mocy? Że jak się zdenerwuje to mogła by transmutować całe to ich elfie ksiąstewko w kostkę Rubika? Albo najzwyczajniej w świecie wypiąć się tyłkiem na ratowanie ich ginącego świata?

Najbardziej w tym temacie rozwalają mnie gadki elficzków typu:

Wiem, że nie rozumiesz. Na to, by rozumieć, ewolucja nie wykształciła ci dostatecznie pofałdowanego mózgu.

Na miejscu Ciri, po usłyszeniu takiego tekstu, najpierw dał bym gościowi w ryja, potem użył całej swojej mocy, by zmienić go w kupkę popiołu, tudzież (Pani Miejsc i Czasów) przenieść go na Madagaskar w porzedni wtorek. A ratowanie świata takich nadętych głąbów, czy rodzenie bachora ich królowi — to byłyby rzeczy, o których nie pomyślałbym nawet w stanie najgłębszego upojenia alkoholowego.

5. Avallac’h opisując elfiego króla mówi o nim:

On więcej niż sześćset pięćdziesiąt razy oglądał dymy Saovine. Wierz mi (…), to wiele nawet jak na Lud Olch.

Tak? Zakładając przeciętne ludzkie pokolenie na sześćdziesiąt pięć lat w wymienionym okresie życia mamy zaledwie dziesięć ludzkich pokoleń. Zestawmy to z występującym wcześniej kpiarskim określeniem „te kilka marnych ludzkich pokoleń” i dochodzimy do wniosku, że autor coś solidnie pomieszał. To, jak to w końcu jest? Sześćset pięćdziesiąt lat to całkiem dużo, jak na elfy, czy zupełnie niemało.

6. Ponownie wraca wciskanie na siłę przez pana Sapkowskiego (jak i wielu, wielu autorów fantasty) fragmentów wypowiedzi w nieistniejących językach. Mamy oto dialog podczas jednego ze spotkań Ciri z Eredinem:

— (…) jak nazywa się ta rzeka.
— Easnadh.
— Westchnienie? Ładnie. A ten strumień.
— Tuathe.
— Szept. Też ładnie. (…)

Pragnę przypomnieć, że podobno — według wcześniejszych słów Avallac’ha — Ciri w świecie elfów cały czas używa elfiego języka, a nie Wspólnej Mowy. Tłumaczenia w powyższym cytacie, wciskane są sztucznie i na siłę — żeby niekumaty czytelnik mógł zrozumieć cokolwiek z tego niby-elfickiego bełkotu — są więc naprawdę zupełnie niepotrzebne. Ciri rozumie te nazwy. Z logicznego punktu widzenia cytat ten brzmi więc:

— (…) jak nazywa się ta rzeka.
— Westchnienie.
— Westchnienie? Ładnie. A ten strumień.
— Szept.
— Szept. Też ładnie. (…)

Prawda, że bez sensu?

7. W czasie rozmowy z Ciri w altanie, po wyścigu do Porfirowego Mostu, Eredin mówi jej, że elfy ją okłamały i nie zamierzają jej wypuścić z tego świata, nawet jeśli urodzi ich królowi to upragnione dziecko. Ciri na to:

Nie rozumiem, dlaczego mi to wszystko mówisz. Chyba, że… Że czegoś ode mnie chcesz. Chyba, że ja mam coś, czego ty pragniesz. I chcesz pohandlować. Co? Eredin? Moja wolność za… Za co?

A skąd, prosze pana Sapkowskiego, założenie u Ciri, że (a) Eredin może zwrócić jej wolność i (b) Eredin zechce to uczynić? Wszak jest takim samym elfem, jak ci o których mówił jej sekundę wcześniej. On jej po prostu powiedział, że ma przewalone. Ot, odrobina szczerości.

8. Ciri uciekając ze świata elfów, spotyka za Barierą swoją klacz — Kelpie — w towarzystwie jednorożca, który miał ich razem dalej poprowadzić. Autor nie sili się na wytłumaczenie, jak to się stało, że koniowi udało sie pokonać Barierę tego wieczora mimo, że wcześniej — z Ciri na grzbiecie — wielokrotnie takie próby kończyły się fiaskiem. Nie dowiadujemy się też, jak to się stało, że wśród pilnujących Ciri, jak oka w głowie elfów nikt nie zorientował się, że jej klacz nie wróciła ze ostatniego wyjazdu (podczas którego spotkały jednorożców) lub ewentualnie — że opuściła stajnię i niezauważona przez nikogo wyjechała ze stolicy, a następnie przekroczyła Barierę.

Leśny Dziadek

Motyw z Leśnym Dziadkiem w jednym ze światów, które odwiedziła Ciri to po prostu „arcydzieło”. Oczywiście w cudzysłowie — takiej amatorszczyzny pan Sapkowski nie popełnił chyba nigdzie w książce:

1. Dziadek to bodajże pierwsza osoba ze wszystkich odwiedzonych przez nią wcześniej światów i czasów (a było ich sporo), która mówi językiem zrozumiałym przez Ciri. Lecz ona nie zwraca na to najmniejszej uwagi. Już we wstępie do tego fragmentu jest mowa, że Ciri jest przekonana, iż to nie jest jej świat. A mimo to, nie robi na niej najmniejszego wrażenia spotkanie w „nie jej” świecie człowieka mówiącego jak najbardziej „jej” językiem.

2. Leśny Dziadek wie, że Ciri jest podróżniczką przez czas i światy. Ta tylko przez ułamek sekudny jest tym zaskoczona, potem „zgaszona” gładką mową nigdy już tego tematu nie podejmuje, choć przecież każdego aż korciłoby, żeby taką zagadkę wyjaśnić. I prawdopodobnie wracałby do tego w co drugim zdaniu. Sam pan Sapkowski również nie sili się, by wytłumaczyć czytelnikowi, skąd dziadek niby się tego do wiedział?

3. Wreszcie apogeum głupoty — tzw. Pani Światów i Czasów nie potrafi poradzić sobie ze starym pierdzielcem, wymachującym kosturem. Co z tego, że stary pierdzielec jest zwinny, a kostur mocny? Pan Sapkowski naprawdę nie potrafi zdecydować się, co do umiejętności magicznych swoich magików. Logiczne i boleśnie oczywiste wydaje się, że skoro ktoś ma dość mocy i umiejętności by podróżować w przestrzeni i czasie to musi być co najmniej uber-magiem. Takim, który zasuszoną starą pierdołę zamieniłby w proch mrugnięciem powieką. Lub — jesli już naprawdę nie ma żadnej innej mocy poza geolokacją czasową — wysłałby go do jakiegoś przyjemniejszego świata. Dla pana Sapkowskiego te oczywsite fakty najwyraźniej oczywiste nie są. On twierdzi, że jednej osobie elfy mogą kłaniać się w pas, drążc przed jej mocą, a pięć minut później ta sama osoba dostaje solidnie po łbie kijem od starego dziada, bo nie umie się obronić zaklęciem na poziomie czeladnika lub wręcz uczniaka szkoły magicznej. Tragedia…

4. Ciri przed wizytą u dziadka była konająco głodna:

Ciri od dłuższego czasu nie miała czasu i głowy, by myśleć o odpoczynku i jedzeniu. Teraz słowa dziwnego starca sprawiły, że żołądek skurczył się jej, jelita zasupłały w supeł, a język uciekł gdzieś głęboko.

Po tym jednak lekko o głodzie ścinającym z nóg zapomniała. Rozumiem, że przegląd menu i spiżarki dziadka chyba każdemu odebrałby apetyt, ale to raczej nie tłumaczy faktu, że Ciri przeskoczyła jeszcze dwa światy zanim zdecydowała się wejść do oberży i utonąć w misce z wyżerką.

5. Nad wspomnianą powyżej michą Ciri ucina sobie komara i zapada w koszmarny sen. W jednej z jego scen widzi Eredina, który mówi do niej:

Do twego świata i czasu nie wrócisz już nigdy. Zresztą, już za późno. Nie masz do kogo wracać. Ludzie, których znałaś, dawno już pomarli. Ich mogiły zarosły trawą i zapadły się. Ich imiona zostały zapomniane.

Tu już po raz kolejny spadłem z krzesła. Albo to kolejny fragment trącący straszną amatroszczyzną pana Sapkowskiego albo enty argument za tym, że autor na siłę stara się nakreślić nam obraz elfów-kretynów. No, bo albo Ciri jest podróżniczką w czasie, albo wmawia się jej takie pierdoły. Jak można mówić o przemijaniu czasu i śmierci bliskich do kogoś, kto — wedle słów autora potwarzanych wcześniej wielokrotnie — potrafi pojawić się w każdy miejscu i w każdym czasie. Jednak skłaniam się ku opcji pogubienia się autora w planie powieści, bo pamiętamy przecież, że elfy z tej samej familii, co Eredin (zdaje się, że Avallac’h) obiecały jej, iż jeśli urodzi im dziecko, to one odeślą ją do jej świata w takim punkcie czasowym, jakby nigdy z niego nie odchodziła. Znów spotka swoich przyjaciół tak, jakby nic się nie zmieniło. No, więc…

6. A gdzie się podział pan Konik? Autor nie tłumaczy, od czego zależy to, czy przejściu Ciri do innego świata lub czasu towarzyszy jednorożec, czy nie? Ma się wręcz wrażenie, że jeśli autor planuje jakąś mądrą pogadankę mentalną z Konikiem, to robi pstryk i ten się pojawia, a gdy go nie potrzebuje — to o nim zapomina.

Bitwa pod Brenną

1. Powiem krótko i dosadnie! Opis tej bitwy to kilkadziesiąt stron bezsensownego pieprzenia, nikomu niepotrzebnego i w najmniejszym stopniu niezwiązanego z treścią sagi. Bezsensownego z punktu widzenia opowiadanej historii. Po, co to wszystko było? Żeby pan Sapkowski mógł rzucić co pięć stron imieniem lub nazwiskiem znanymu z poprzednich części? Żeby pokazać, że na tej bitwie spotkał się „prawie cały świat”? To miało być niby ciekawe lub zabawane? Nie było, jeśli się uświadomi, że z tak błahego powodu autor przedłużył nam o kilkadziesiąt stron gehennę dokończenia tej książki i całej sagi.

2. Chwile przed bitwą pod Brenną i kazanie niziołka Rusty’ego:

Tam (…) jakieś sto tysięcy ludzi zacznie za chwilę kaleczyć się wzajemnie. (…) Nas, wliczając dwa pozostałe szpitale, jest dwanaścioro lekarzy.

Wiem, że miał brzmieć strasznie, ale brzmi śmiesznie. Bo, nie mając wielkiego doświadczenia polemnologicznego, śmiem twierdzić, że stosunek leczących do leczonych na każdej bitwie i wojence jest nieco bardziej korzystny niż jeden lekarz na niecałe dziesięć tysięcy potencjalnych pacjentów. Takie postawienie sprawy sugeruje wprost, że wszystkie wielkie siły, które wzięły udział w bitwie pod Brenną, składały się z niedoświadczonych kretynów, które lezą do bitki, bez odpowiedniego zabezpieczenia sprzętu, żarcia i lekarzy.

3. Reakcja Rusty’ego po zejściu jednego z pacjentów:

(…) nagle podskoczył, zatupał nogami, zaklął obrzydliwie i cisnął na ziemię skalpel. – Cholera! Kurwa! Dlaczego? Dlaczego tak jest? Dlaczego tak musi być?

Zabawne. Pan Sapkowski nam tu usiłuje wcisnąć kit, że chirurg emocjonalnie angażuje się w śmierć każdego swojego pacjenta. Nawet, gdyby był to zupełny gołowąs zaraz po uczelni (a tak nie jest — bo gdzieś tam była mowa o ponad dziesięciu latach doświadczenia) to podczas tylko tej jednej bitwy nabawiłby się takiej znieczulicy na krew i śmierć, że na pewno by tak nie zareagował po skończonej walce. A cytat ten wszak pochodzi z końca bitwy pod Brenną.

4. Na stronie 175 (mojego wydania) czytamy meludnek jednego z gońców w trakcie bitwy pod Brenną:

Krasnoludy i kondotierzy stoją twardo, choć skrwawieni strasznie… Mówią, „Adieu” Pangratt ubity, Frontino ubity, Julia Abatemarco ubita… Wszyscy, wszyscy ubici! Chorągiew doriańska, co szła im z odsieczą, wycięta…

Zaś dziesięć stron dalej, jako fragment opisu działań po tej bitwie możemy przeczytać:

Godzi się przypomnieć, że miast na laurach lec i z dumy pękać, zaszczytów i hołdów czekać, Jan Natalis bez tchu niemal ruszył na południe. Zagon jazdy pod Adamem Pangrattem i Julią Abatemarco rozbił dwie dywizje Trzeciej Armii, które Menno Coehoornowi szły ze spóźnioną odsieczą.

Ponieważ nigdzie pomiędzy tymi stronami autor nie wyjaśnia, ani nawet nie sugeruje, że meldunek był błędny (co się zdarza w trakcie takiej jatki), należy założyć, że albo o tym zapomniał albo mu się solidnie popierniczyło i wcześniej uśmierconych bohaterów wysłał na dalsze podboje.

5. W ogóle cała idea związana z bitwą pod Brenną, jaką rysuje nam tu autor, jest naciągana, aż piszczy. Wielkie cesarstwo, które od wyjątkowo długiego okresu czasu rozwija swoją militarną dominację i z niewielkimi tylko przestojami rozszerza swoje granice, przy braku jakichkolwiek start ziem już zdobytych (pod Sodden pochód Nilfgaardu został tylko zatrzymany, nie utracili oni nic, co wcześniej zdobyli), miałoby tylko po jednej, choćby najkrwawszej bitwie od razu sobie odpuścić i usiąść do rokowań pokojowych? Bez jajec, proszę!

Nie zapominajmy, że w owej słynnej bitwie pod Brenną solidnie w dupsko dostały obie strony, a szala zwycięstwa przesunęła się na stronę wojsk północy nieznacznie i na krótko przed końcem bitwy. Dla porównania — faszyści dostali solidny łomot zimą w Rosji, było to druzgocące zwycięstwo Rosjan, a mimo to nie poddali się od razu i nie usiedli do paktowania warunków pokoju, tylko walczyli jeszcze, cofając się, ładne kilka lat. Autor moim zdaniem solidnie przesadził, najpierw budując przez cztery i pół tomu wizję niepokonanego cesarstwa, które na niemalże każdym kroku zadaje mocny wycisk przeciwnikom, a potem sugerując, w połowie ostatniego tomu, że po jednej ledwie przegranej bitwie, i to w ostatniej chwili, natychmiast poddaje się, ogłasza zawieszenie broni i pertraktuje warunki pokoju.

6. Rokowania pokojowe po bitwie pod Brenną. Ponownie, przez totalne mieszanie przez autora wątków i czasów, nie wiadomo, czy miało to miejsce przed bitwą na zamku Stigga, czy po, ale to nie istotne. Na rokowania zjechali się bodajże wszyscy królowie i królowe ówczesnego świata. Jedna z nich wspomina:

Pięć lat temu, pomyślała królowa Meve, pięć lat temu mózg Calanthe, Lwicy z krwi Cerbinów, rozprysnął się na posadzkach dziedzińca, właśnie tego, który wiać z okien.

Że, co? Rokowania pokojowe mają miejsce w połowie ostatniej części sagi, a o śmierci Calanthe Geralt dowiedział się na samiutkim końcu ostatniego tomu opowiadań, czyli tak jakby na początku sagi. I te niby pięć książek, pięć tomów zawiera w sobie historię pięciu lat? I niby Geralt w tym czasie, na poszukiwaniu Ciri spędził co najmniej cztery zimy? Jakoś tego nie widzę. Jest jeszcze opcja taka, żeże po raz enty wychodzi mieszanie czasów i wątków u pana Sapkowskiego i albo rokowania pokojowe albo bitwa pod Brenną odbyły się ze trzy lata po wydarzeniach, których uczestnikiem był Geralt. Ogólnie wniosek jest taki, że w dwóch ostatnich tomach sagi pan Sapkowski tak namieszał wątki, wydarzenia, historie i czasy, że albo on jeden jest się w stanie w tym wszystkim połapać, albo już nawet on sam się w tym pogubił.

7. Podczas wspomnianych rokowań pokojowych, do delegata ze strony Nilfgaardu przybywa rzekomy wysłannik cesarza i przekazuje mu rozkaz iścia na daleko posunięte ustępswa. Ten całkiem szalony pomysł argumentuje tym, że rzekomo cesarstwo „przegrało” wojnę terytorialnie i militarnie po to, by wygrać ją handlowo. Chce uwiązać gospodarkę ziem północnych i uzależnić ją od nilfgaardzkich produktów i usług. Według owego emisariusza było to planowane od początku — po to żołnierze Nilfgaardu mieli rozkazy pozostawienia słynnej „wypalonej ziemi”, nie tylko zdobywając nowe tereny, ale również skutecznie niszcząc całą gospodarkę, przemysł i rolnictwo na nich.

Widzę tu, jak się zdaje, dwa błędy. Po pierwsze — takie nastawienie sugeruje, że cesarz od samego początku zakładał klęskę. W przypadku bowiem wygranej Nilfgaardu, gospodarka podbitych ziem z definicji byłaby uzależniona od zdobywcy i w ogóle nie trzeba byłoby jej niszczyć. Patrząc na to, co działo się w czterech poprzednich tomach, trudno uwierzyć, że cesarz Emhyr choć przez sekudnę rozważał opcję przegranej, więc mamy tu nieścisłość. Kolejnym błędem, który również z tego wynika, jest rozkaz wydawany żołnierzom Nilfgaardu i komandom elfów, by zdobywane ziemie spłynęły krwią i by nie znali cienia nawet litości. No, bo skoro planujemy uwiązać gospodarkę podbitych ziem od naszej, to raczej lekkim idiotyzmem jest bezsensowne i bezpodstawne wyżynanie jej ludności — potencjalnych przyszłych klientów. Czyż, nie?

Ciri u Vilgefortza

Przyjazd Ciri do zamku Stigga i jej pobyt tam to już stek absurdów tak wielki, że ma się miejscami wrażenie, iż ten fragment książki pisał inny autor. W kolejności więc:

1. Pani Czasów i Światów, jak się okazuje, nie tylko nie potrafi stawić czoła chcącemu wychędożyć ją staruchowi, ale nawet prostemu czarowi paraliżującemu, który Vilgefortz rzuca od niechcenia, mrugnąwszy powieką? Pragnę przypomnieć, że mówimy tu o osobie, która nie tylko potrafi przenosić się w czasie i przestrzeni bez specjalnego wysiłku, ale także potrafiła (z niewielką pomocą jednorożców) pokonać wielką barierę zbudowaną w oparciu o prastarą magię elfów.

2. Całe te wywody Vilgefortza, co zrobi Ciri i jak ona się na to potulnie zgodzi są tyleż sztuczne, co śmieszne. Ma się wrażenie, że gada on z pierwszą lepszą wiejską ciura, a nie z rzekomo największym czarodziejem ówczesnego universum. Po raz kolejny pan Sapkowski nie umie zdecydować się, czy Ciri jest potężnym magiem, czy raczej jarczmarczną wiedźmą? Dla mnie żałosne jest to, że Ciri rzekomo dysponująca najpotężniejszą z potężnych magią czasoprzestrzenną po prostu nie zrobiła w tym zameczku słodkiego rozpierniczu i nie poszukała Yennefer gdzieś tam uwięzionej. A to, że sparaliżował ją prosty czar paraliżujący, na poziomie słuchacza pierwszego roku szkoły magicznej to już jest porażka autora, której nijak nie da się skomentować.

3. Vilgefortz chce dzięki krwi Ciri uzyskać władzę nad światem. On sam, podczas gdy przepowiednia (z resztą cytowana przez niego) mówiła, że syn Ciri uzyska władzę nad połową świata, a dopiero jej wnuk — nad całym światem. Jakim cudem osiągnięcie pełni władzy nad światem miałoby się udać już samemu Vilgefortzowi, a nie jego wnukom, nie dowiadujemy się, bo gdy ten przystępuje do wyjaśnień, zjawia się wiedźmin.

4. Wychodząc, Vilgefortz każe zakuć Ciri w dwimeryt. Tak? Ten sam czarodziej, który wcześniej niemalże pierdnięciem (a dokładniej — mrugnięciem powieki) zupełnie ją sparaliżował (po raz n-ty przypominam – ją, czyli Panią Czasów i Światów) teraz musi uciekać się do kajdan z dwimerytu? Nie ma dość mocy, by ją na kilka godzin przygwoździć nieco mocniejszym zaklęciem?

5. Pojawia się wiedźmin. Angouleme ścina jednego kolesia. Cahir zamahuje się na kolejnego. Wiedźmi mityguje go: „Zostaw, Cahir (…). Oszczędzajmy czas i krew”. Zaś dokładnie trzy akapity niżej: „Po chwili na dziedzińcu zostały tylko trupy”. Trzy? Przecia jeden tylko padł. Ten od Angouleme. To, w końcu był czas (i krew!) na małą rzeź, czy nie? Błędy, jak studenciak albo młody pismak!

6. Atak z łuku:

Znowu wrzask, drugi strzelec runął jak szmaciana kukła, obryzgując kompanów krwią i mózgiem.

Aj, jaj, jaj! Po trafieniu strzałą? Brzmi, jakby co najmniej granatem oberwał. Cosik pan Sapkowski chyba przesadził. Bo chyba nie da się jedną strzałą z najlepszego nawet łuku do tego stopnia zmasakrować trafionego.

7. Geralt wybawiciel:

Geralt ujął sihill oburącz, przekrzywił lekko głowę, przymierzył się. I ciął. Tak szybko, że nikt nie dostrzegł ruchu klingi. Okowy z brzękiem upadły na posadzkę.

Usiłuję sobie wyobrazić, jak musiałyby być zbudowane okowy, by jednym cięciem można uwolnić z nich obie ręce? Rozumiem wersję, gdyby Geralt rozciął łączący je łańcuch. Ale dwie okowy jednym uderzeniem?

8. No, i znowu pojawia się ta równie słynna, co bezsensowana rozbieżność między sposobami ukatrupienia czarodzieja. Słynna i u pana Sapkowskiego i u wielu wysokiej klasy pisarzy fantasty. Tutaj mamy najpierw hasła:

Yennefer zdążyła odskoczyć, zrewanżowała się, wystrzeliwując w czarodzieja własną błyskawicę, którą jednak Vilgefortz odbił bez wysiłku i wręcz lekceważąco (…). (…) słała w stronę Vilgefortza błyskawicę po błyskawicy. Żadna nie sięgnęła celu, wszystkie bezsilnie odbijały się od chroniącej czarodzieja magicznej sfery.

To nam rysuje obraz prawie pół-boga, którego nic nie jest w stanie pokonać. Problem w tym, że chwilę później dowiadujemy się, że:

Geralt ciął go ostro przez brzuch. Vilgefortz wrzasnął, upuścił drąg, zgięty podreptał do tyłu. Wiedźmin już był przy nim. Pchnął go butem na kikut rozwalonej kolumny, ciął zamaszyście (…).

No, jak babcię kocham! Co za sprzeczność i absurd! Czarodziej otacza się aurą, która potrafi wchłonąć ileś tam błyskawic magicznych, a nie potrafi obronić go przed zwykłym ciosem, zwykłego niemagicznego miecza? Brednie!

9. Na słynnych schodach po raz enty powraca brak zdecydowania autora, co do umiejętności i możliwości Ciri. Odejmijmy brak siły i mocy Yennefer katowanej psychicznie i fizycznie miesiącami. No, ale mamy tu Panią Czasów i Światów, która musi sobie drogę po schodach wybić mieczem wiedźmińskim i nawet nie pomyśli o tym, by użyć odrobiny swej podobno super mocy, by sprawę załatwić, jak należy. Naciągane, aż piszczy i na kilometr pachnie, że pan Sapkowski wymymślił te bzdurę by popisać się imponującym słownictwem szermierczym.

10. Jeśli się nie mylę, to panu Sapkowskiemu zapomniało się wytłumaczyć czytelnikowi, jak Geralt i kompania, Ciri oraz wojsko imperatora trafili do zamku Stigga. Przed długaśnym opisem bitwy pod Brenną zostawiliśmy ich wszystkich w miejscach sporo odległych od siedziby Vilgefortza.

Koniec Bonharta

1. Ten Bonhart to uroczy jest! Vilgefortz właśnie zabierał się za majstrowanie przy Ciri, w czym przeszkodziło mu najście Geralta. Kazał ją skuć i obiecał, że szybko do niej wróci. Ciri uciekła, a gdy tylko natknęła się na Bonharta ten natychmiast przystąpił do realizacji swego odwiecznego planu krwistego wysłania ją na tamten świat. Jakoś takoś trudno uwierzyć, że Bonhart dla najzajadlejszej nawet vendetty, czy maniackiej wizji, zaryzykowałby konfrontację z Vilgefortzem (nieuniknioną, gdyby plan zabicia Ciri mu się powiódł). Z tym Vilgefortzem, który machnięciem ręki sparaliżował go i powstrzymał przed uderzeniem Ciri. Zbyt sztuczne jest to, że ten szalony, ale jednak trzeźwo myślący morderca, nie przewidziałby, co może zrobić mu ten Vilgefortz, gdy będzie naprawdę bardzo, bardzo zły.

2. Ciri nad pokonanym Bonhartem:

Chyba mnie nie dorżniesz, co? Nie zrobisz tego… Nie dobijesz powalonego i bezbronnego… Ja cię przecież znam, Ciri. Jesteś na to… za szlachetna.

Aż się prosi gadka w stylu, że szlachetność umarła, gdy na moich oczach odżynałeś głowy sześciu moich braci. Albo coś w ten deseń. No, i adekwatne do tego wykończenie rybiookiego. Ciri oczywiścię tego nie zrobiła i nie dobiła Bonharta. To jest naciągane, aż piszczy. Na kilomentr czuć, że autor zrobił to specjalnie, by mieć postawy do wprowadzenia motywu owego zdradzieckiego ciosu Bonharta.

3. Czyli do:

Rzucił się na nią z nożem, skoczył wrednie i zdradliwie. I cicho jak nietoperz. Dopiero w ostatnim momencie, gdy puginał już, już miał pogrążyć się aż po gardę w jej plecach, zaryczał, wkładając w ten tyk całą nienawiść.

Wiemy, wiemy, że Bonhart to był chłop, jakich mało na ziemskim padole. Wytrzymałe i uparte bydle. Ale dawanie mu możliwość wykonania takiego ataku po tym, jak został konkretnie pocięty i upadł ze znacznej wysokości na kamienną posadzkę to już jest przydawanie mu cech boskich i lekka przesada.

Po bitwie na zamku Stigga

Prywatna rozmowa cesarza Emhyra z Geraltem w zamku Stigga i jego opowieść historii swojego życia oraz słynna kąpiel następująca po niej również obfituje w niemało głupot i błędów:

1. Najpierw Emhyr opowiada Geraltowi o spotkaniu z Vilgefortzem:

Gdy, wciąż nieufny, spytałem o motywy, bez żadnego owijania w bawełnę oświadczył, że liczy na wdzięczność. Na łaski, przywileje i władzę, jaką obdarzy go wielki cesarz Nilfgaardu. Czyli ja. Potężny władca, który władał będzie połową świata. Który spłodzi potomka, który władał będzie połową świata.

Tu powracamy do podstawowej wersji przepowiedni. Do tego punktu książki usłyszeliśmy już ich kilka. Najpierw miało być tak, że syn Ciri będzie władał połową świata, a jego syn, czyli jej wnuk — całym światem. Potem była wersja, że już syn Ciri będzie władał całym światem, a (w domyśle, bo tego nie powiedziano) możliwe, że jej mąż — połową. A ona sama, co — sprzątaczka, albo płodzicielka władców świata? Sic!

Potem była wersja Vilgefortza, w myśl której on sam miał władać całym światem dzięki Ciri, a płodzenie synów i wnuków w ilościach bliżej nie określonych traktować jedynie, jako przyjemność, a nie cel uświęcający środki. Teraz z kolei słyszymy nieco zmienioną wersję podstawową. Zgodnie z tym, co mówi Emhyr, syn Ciri będzie władał połową świata, o wnuku nie ma mowy, a jaśnie oświecony pan mąż też ma władać połową świata.

2. Dalej cesarz opisuje jak przeżył wessanie statku w magiczny wsysacz mimo, że nie udało mu się ukryć w „bezpiecznej kajucie” (cokolwiek to znaczy):

Walnąłem w coś głową i straciłem przytomność. Przeżyłem cudem, zaplątany w liny. Ocknąłem się cały w bandażach. Miałem złamaną rękę…

Taa… Statek poszedł w drzazgi (co widzieliśmy podczas karkołomnej próby powtórzenia tego numeru przez Yennefer), cała załoga zginęła, a ten „miszczu nad miszczami” zaplątawszy się w liny i pewnie latający w tym wirze, jak chomiczy bobek na wietrze, po prostu tylko złamał sobie rękę. Nie wiadomo jedynie, czy tak naiwnie opisuje to sam zainteresowany, czy takiego byka strzelił autor. Ale skoro Geralt nie oponuje kpiną, jak wielokrotnie wcześniej i później, należy zakładać tę drugą opcję.

3. Kolejny fragment rozmowy:

Pavetta nie mogła żyć. Demaskowała by cię. I nigdy nie pozwoliłaby na to, co chciałeś zrobić Ciri.

No, to już jest ewidentny błąd warsztatowy autora. Bo w tym momencie rozmowy czytelnik jeszcze nie wie, że ostatecznie cesarz porzucił swoje plany względem Ciri. To zdanie zdecydowanie powinno brzmieć: „Pavetta (…) nigdy nie pozwoliłaby na to, co chcesz zrobić Ciri”.

4. Pan Sapkowski jakoś tak nie wyjaśnia chyba, z jakiego powodu Ciri rzekomo miałaby się zgodzić na te wszystkie plany cesarza? To, że zgadzają się Geralt i Yennefer można jeszcze jakoś z przymkniętym okiem zrozumieć, choć bajka o przeznaczeniu jest naciągana, aż piszczy. Ale Ciri, czyli sama zainteresowana? Przecież ona w takie brednie nie wierzy i nie jest jasne, dlaczego miałaby nie odmawiać cesarzowi, skoro odmówiła elfom, a do Vilgefortza przymierzała się tylko i wyłącznie dla ratowania Yennefer.

5. Słynna kąpiel na zamku Stigga i hasełko Geralta: „Jeśli woda wystygnie (…) cięcia będą bolesne”. A to w gorącej miało nie boleć? Ja przepraszam, bo nigdy nie próbowałem, ale jakoś nie wyobrażam sobie, by podcinanie sobie żył mogło być bezbolesne lub mniej bolesne. Niezależnie od tego, jaka temperatura wody panuje”.

6. Ta kąpiel to w ogóle jest udany numer. Najpierw, bo bitwie, Geralt był podobno tak zmęczony, że w trakcie rozmowy z cesarzem musiał usiąść (cały drżał i był blady), a chwilę później, po wlezieniu do wanny z gorącą wodą (usypia!) nagle odzyskał takiego wigoru, że udało mu się jeszcze skutecznie i konkretnie wygodzić Yennefer? No, bez przesady!

Zemsta wiedźmina

Teraz ta wizja Ciri, Yennefer i Geralta jeżdżących po świecie i odpłacających pięknym za nadobne w tych wszystkich miejscach, w których Ciri cierpiała. To się tak nie trzyma kupy i tak odbiega od tego, czego ją oboje całe życie uczyli, że już nawet mi się pisać o tym nie chce:

1. Sjesta w Zazdrości:

Była pora sjesty, trwającej w Zazdrości zwykle od wczesnego przedpołudnia do wczesnego wieczora.

Boże, to kiedy oni w ogóle pracowali w tej wiosce? Plony się same sadziły i same zbierały? Wychodzi na to, że rano dla sportu, od szóstej do dziesiątej trochę popracowali, a wieczorem to już się nie opłacało. No, chyba że nam pan Sapkowski usiłuje tu wcisnąć kit, że zboże kosi się przy pochodniach, wieczorem i w nocy?

2. Spalili amfiteatr, spichlerz i kawałek browaru kupcowi Houvenaghelowi, co miało według autora zupełnie go zrujnować. Szkoda tylko, że ktoś tu zapomniał, iż w poprzedniej części, gdy Bonhart przywlókł Ciri do niego, była mowa, że te budowle i inwestycje w mieście to bździna w zyskach Houvenaghela, przy dochodach z tysięcy morg ziemskich otrzymanych od Nilfgaardu na wyjątkowo korzystnych prawach obszarniczych.

3. Odwiedziny w Goworożcu:

Teraz pojedziemy do osady noszącej nazwę Goworożec. Nazwa ta pochodzi od opiekującego się miejscowością słomianego jednorożca, śmiesznej, biednej, ubogiej kukiełki. Chcę, by na pamiątkę tego, co się tam stało, mieszkańcy mieli… No, jeśli nie cenniejszy, to choćby gustowniejszy totem. Liczę na twoją pomoc, Yennefer, bo bez magii…

Zaraz, halo! A to w którym momencie Ciri tę moc straciła? Bo już naprawdę trudno się połapać. Najpierw może wyczyniać cuda na pustyni, potem wyrzeka się mocy na długo, potem może podróżować między czasami i miejscami, a na końcu nie umie obronić się przed napalonym staruchem, ani zbudować kukiełki wiejskiej przy pomocy magii? Zaś ta sama Yennefer, która niby mocy się nie wyzbyła, może tworzyć iluzje samej siebie i budować wiejskiej kukiełki, ale nie potrafi przy pomocy magii wyleczyć swoich czterech paluszków, które biedaczce sztywne do końca życia zostaną (i znowu, biedna, będzie musiała czarować nogą). Rany, julek… panie Sapkowski, zdecyduj się pan, co można, a czego nie można przy pomocy magii w pańskim universum, bo na koniec to się pan kompletnie plączesz i bełkoczesz!

3. Czyjś tam majak senny:

Koszmar, w którym był sparaliżowany i bezbronny, a wielka szara sowa orała mu pazurami twarz, szukała oczu ostrym krzywym dziobem.

Eee… A sowy to takie zwinne ptaki, że potrafią wygiąć się praktycznie w pałąk i grzebać sobie dziobem w okolicach pazurów? Bo zdaje się, że powinno tu być, iż pazurami orała mu klatkę piersiową lub nawet krocze, bo tylko wtedy mogłaby sięgnąć dziobem oczu, nie łamiąc sobie przy tym karku.

Ciri w Montecalvo

Spotkanie Ciri z lożą w Montecalvo jest tak kretyńsko napisane i tak pełne błędów, czy nielogiczności, że aż ma się wrażenie, iż pisał to inny autor lub może ten właściwy autor był pod solidnym wpływem czegoś ciekawego:

1. Loża czarodziejek i Montecalvo i kolejne, en-te już miejsce, kolejna sytuacja i kolejne gremium ludzi, które traktuje Ciri jak szmatę, ciurę wioskową. Pani Czasów i Światów ma przedstawianą określoną wizję i nikt nie pyta się jej o zdanie. Co więcej — prawi się jej morały i tłumaczy o naginaniu młodocianego, hardego karczku. Co za brednie sakramenckie? Jeżeli — jak niezdecydowany pan Sapkowski to kreśli — faktycznie jest to najpotężniejszy mag, a może nawet najpotężniejsza istota całego universum, zdolna niemalże pstryknięciem przemieszczać się w czasie i przestrzeni, to wypadałoby okazać jej choć odrobinę szacunku i respektu.

Już nawet pomijając jej niespotykane dotąd nigdzie zdolności. Respekt i szacunek należałby się choćby przez wzgląd na to, że wespół z Yennefer (równie pogardzaną i traktowaną jak szmatę na tym spotkaniu) i Geraltem udało jej się wytropić i zabić Vilgefortza, czego nie umiało dokonać szacowne grono dwunastu czarownic od wielu, wielu miesięcy. Na koniec pada jedno z tych kretyńskich pytań:

Czy mamy pozwolić, aby harda panienka Ciri pojechała do Rivii?

No i aż chce się zapytać, czy ktoś mu ma cokolwiek do powiedzenia? Na logikę oczywiście, że nie. Bo to Ciri rozdaje karty, jako podobno Pani Czasów i Światów. Ale w nielogicznym podejściu pana Sapkowskiego jest odwrotnie. Nawet nie próbuję domyślać się, co autor chciał osiągnąć? To tak, jakby Posejdona, władcę mórz i oceanów, mógł rugać byle śledź lub makrela. Albo puszka dwunastu sardynek.

2. Gadka Filippy, gdy ta ma zagłosować za lub przeciw puszczeniem Ciri do Geralta jest tak patetyczna, że aż się rzygać chce. Przepraszam za określenie, ale tego się po prostu czytać nie da. To jest jeden, wielki sapkobełkot. Świetny gdzie indziej autor osiąga tu wyżyny absurdu.

3. No, i dalej:

Tę szpetną szramę na twarzy (…) zamaskujemy ci iluzją.

Że, jak? A tak po prostu wyleczyć się nie da? Na stałe? Magia kosmetyczna nie istnieje? Stek bzdur. Po pierwsze, należy więc założyć, że swój wiek czarodziejki u pana Sapkowskiego maskują iluzją, a nie trwałą metamorfozą. Czym narażają się na zaskakujące i nagłe ujawnienie swego prawdziwego oblicza w przypadku nagłej utraty mocy (atak magiczny, cios psychiczny, przebywanie na terenie pozbawionym źródeł). Nie mówiąc już o tym, że nawet na prosty chłopski rozum, utrzymywanie iluzji wymaga stałego dopływy energii, podczas gdy trwała plastyczna modyfikacja jest zabiegiem jednorazowym. Po drugie — kobiety zdolne zmieniać myśli ludzi i wysadzać w powietrze całe zamki nie potrafią dokonać drobnej korekty we własnym ciele? Co z resztą udowodnił Vilgefortz ze swoim okiem. Chyba, że to też była iluzja? Zaiste, przykładów, że pan Sapkowski kompletnie pogubił się, co do możliwości swoich magów, nie brakuje w tej części sagi.

4. Sama Ciri też sadzi takie banialuki, że aż uszy więdną. Na przykład:

(…) chociaż Vilgefortzowi szło o dobro świata i paniom też idzie o dobro świata.

W którym niby miejscu? Jeśli mnie pamięć nie myli, to Vilgefortzowi szło zawsze tylko i wyłącznie o władzę nad światem. Nad światami. Zależało mu tylko i wyłącznie na własnym zysku i pożytku. I na kompletnie niczym więcej. Sam, z kpiną w głosie opowiadał Ciri, machając jej szklaną rurką przed oczami, że jeśli będzie miał kaprys, to może jakiś ze światów ochroni przed kataklizmem. Jak można nazwać to „iściem o dobro świata”?

5. Nie tylko sadzi banialuki, ale wręcz sprawia wrażenie, jakby faktycznie była bezdennie głupia. No, czemu ma służyć jej pytanie po zakończeniu głosowania:

Pani Yennefer – szepnęła Ciri. – Czy to znaczy…

No, w mordę! Co to jest, panie Sapkowski? Robi pan tu z Pani Czasów i Światów faktycznie zidiociałą wsiową głupkę, która nawet liczyć nie umie? Musi dopytywać się, czy na pewno może jechać do Rivii? Przecież wynik (jeden głos przeważający na tak) był boleśnie oczywisty.

6. I potem znowu to:

Lękam się o życie Ciri. Pod opieką Loży jest bezpieczna, na (…) gościńcach będzie łatwym celem.

Jezus, Maria — bo inaczej się tej pierdoły skomentować nie da. To jest Pani Czasów i Światów. Dysponuje podobno mocą, która wcześniej w tym świecie się nie objawiła. W ciągu chwili może się znaleźć o sto tysięcy kilometrów i tysiąc lat dalej. Do tego jest wiedźminką, podobno? Jakie może ona mieć problemy na gościńcach? Dla kogo może być łatwym celem? Tak przynajmniej twierdził autor na początku, bo im dalej w książkę tym bardziej ma się wrażenie, że albo zmienił zdanie albo kompletnie się w tym wszystkim pogubił.

7. Również do Rivii Ciri jedzie zwyczajnie na koniu. I potrzebuje na to kilku dni. Nawet, gdyby założyć teorię (którą, jak się zdaje wymyślił pan Sapkowski), że pozbyła się całkowicie mocy, a jedyne co potrafi to przenosić się miedzy światami i czasami, poza tym nie potrafi absolutnie nic wyczarować, to nie jest wyjaśnione dlaczego nie użyła tej swojej zdolności, by się do Rivii po prostu przemieścić.

8. I na koniec to zabawne hasełko wypowiedziane przez Geralta:

Dla Ciri nie ma rzeczy niemożliwych!

Chociaż tak się zastanawiam, czy to jest napewno zabawne, czy może to wielce kiepski żart albo kpina z czytelników. Albowiem, jak nam tłukł pan Sapkowski przez dziesiątki stron wcześniej, dla Ciri jest sporo rzeczy niemożliwych.

Pani Światów i Czasów nie potrafi obronić się przed napalonym staruchem. Obrona przez poniewierającym ją Bonhartem, potem Puszczykiem, a na końcu Vilgefortzem wymaga walki wręcz, bo nie można uciec w inny czas lub świat. Albo inaczej poczarować. Stawienie czoła niedoruchanym matronom z Loży Czarodziejek i wiele, wiele innych przykładów, gdy Pani Światów i Czasów była poniewierana przez wszystkich jako ostatnia ciura wioskowa, nie potrafiąc zareagować w żaden sensowny sposób. No i wreszcie — wisienka na torcie — stworzenie zwykłej, wiejskiej, drewnianej kukiełki też wykracza poza granice jej możliwości.

Prawdę mówiąc, osoba, którą pan Sapkowski wykreował wcześniej na największego maga tego świata, poza przenoszeniem się miedzy światami i czasami oraz ograniczonymi umiejętnościami wiedźmińskimi, nie potrafi nic więcej od zwykłego człowieka.

Wiedźmin i krasnoludy

Dalej mamy spotkanie Geralta w Rivii z krasnoludami — Yarpenem Zigrinem i Zoltanem Chivay’em. Tu autor też ładnie sypie z rękawa głupotami:

1. Bida po wojnie, aż piszczy, jak po każdej wojnie. Jest tak bidnie, że aż ślimaków na obiad musieli nazbierać, bo psów, ani kotów jeść nie chcieli, a o innym mięsie można zapomnieć. Nie przeszkadza to jednak autorowi wymyśleć, że do tych ślimaków karczmarz podał im bielusieńki, świeżutki chleb, tłustą rybę i masło czosnkowe. Z pewnością w zawierusze po wojnie zdobycie takich rarytasów nie stanowiło najmniejszego problemu. Ludzie co prawda zabiajają się o zdechłego kota, ale biały chleb, rybę i masło można dostać na każdym rogu. Ech…

2. Kolejnym dziwactwem w temacie biedy powojennej jest opowieść o gnomie. Percival Schuttenbach otworzył rzekomo… sklep z brylantami. Ja pierdylam! W świecie ogarniętym powojennymi zniszczeniami, biedą, skrajnym i wszechobecnym brakiem niemalże wszystkiego… brylatny i kamienie szlachetne to chyba ostatni towar, na jaki mógłby być popyt. Panu Sapkowskiego to najwyraźniej jednak nie przeszkadza. Najbardziej zaś w tym wszystkim żenujące jest to, że pan Sapkowski, nim wziął się do pióra, był handlarzem przez dwadzieścia z górą lat. Więc na ekonomii powinien znać się jak nikt.

3. Trochę też sypie się panu Sapkowskiemu wizja nienawiści ludzi do nieludzi. Percival Schuttenbach jest gnomem, czyli, jakby na to nie patrzeć, nieludziem. Otworzył swój sklep z brylantami w Novigradzie i niby jest OK. Gdy jednak Zoltan Chivay oznajmia, że również w tym mieście zamierza otworzyć swoją hamernię, to Yarpen Zigrin z miejsca mu odpowiada:

Będą ci ludzie drzwi gównem mazać (…). Kamieniami w okna miotać. I zaplutym karłem nazywać. Nic ci nie pomoże, żeś kombatant, żeś się za nich bił. Będziesz pariasem w tym twoim Novigradzie.

No, to się z leksza kupy nie trzyma.

4. Ostatnie zdanie z powyższej wypowiedzi Yarpena świadczy też dobitnie o tym, że autorowi się kapkę na koniec sagi popieprzył cały wątek przewrotu w Rivii, a konkretnie — przyczyny wybuchu. Rzekomo przewrót powstał z narastającej i umiejętnie podsycanej nienawiści do nieludzi. Taki międzyrasowy antysemityzm pasowałby jednak dobrze w każdy czas, ale nie w parę tygodni po wojnie, w której owi nieludzie ludziom dupę uratowali.

Jest to ewidentny błąd warsztatowy. To tak, jakbyśmy my komunistów zaczęli bić i tępić 10 lipca 1945 roku, w dwa miesiące po tym, jak pomogli nam wygrać wojnę i wypędzić faszystów z kraju. Bzdura. Zachłysnięcie się zwycięstwem trwa znacznie dłużej i ewentualne niesnaski, knowania, czy podszeptywania przeciwko nieludziom mogłby się pojawić w rok, może dwa po zakończeniu wojny. A masakra, jaką pan Sapkowski opisał w Rivii nie prędzej niż pięć, dziesięć lat po. Nawet, gdyby protesty zaczęły się wcześniej, to co najwyżej skończyłoby się wygnaniem nieludzi do jakichś kolonii lub rezerwatów. Ale masakra tak brutalna, jak to opisał pan Sapkowski to pomyłka. To wciskanie czytelnikowi kitu, że oto ktoś walczy ze mną ramię w ramię, przeciw wspólnegmu wrogowi, a ja mu dzień później w podzięce spuszczam krawawe manto. Ludzie są podli, ale nie aż tak. W żadnym ze światów.

Zupełnie pomijam już tu kwestię wojskowo-techniczną. W kilka tygodni po zakończeniu wojny całe rzesze nieludzi były ciągle nierozbrojone i niezdemobilizowane. Krótko mówiąc — broni mieli ciągle w bród. I tak łatwo zmasakrować by się nie dali!

Pozostałe błędy

1. We wszystkich książkach Andrzeja Sapkowskiego (a zwłaszcza w tej) rozwala mnie dokumentnie (wręcz rozkłada na łopatki) owo „skandowanie” czarów. Wiem, że wedlug SJP (http://sjp.pwn.pl/lista.php?co=skandowanie) oznacza to „wypowiadać jakieś słowa rytmicznie, oddzielając sylabę od sylaby”, ale przy całej dozie dobrej woli pasuje mi to do czarowania, jak pięść do nosa. I jakoś, za każdym razem, gdy to słyszę, przychodzą mi na myśl lata pięćdziesiąte XX wieku i… skandowanie z trybun: „Niech ży-je to-wa-rzysz Go-muł-ka”! :> W żadnej innej książce, filmie, czy uniwersum fantastycznym nie spotkałem się nigdy z czarowaniem poprzez wypowiadanie wyrazów sylabami i rytmicznie.

2. Hasełko pana Sapkowskiego tuż po zadźganiu Geralta mnie po prostu rozwaliło: „Krew polała się z szumem i pluskiem godnym wodospadu”. Rany, Julek — ale tandeta. Nawet gdyby w brzuchu wiedźmina powstała dziura wielkości dwóch złożonych razem pięści (dokonanie czego widłami byłoby kapkę trudne) i krew wylewała się z niego w ilości litra na sekundę, to nadal nie towarzyszyłby temu jakikolwiek szum lub plusk.

3. „Słynna” scena z „łamaniem miecza” podczas spotkania Geralta z paroma stworkami w pieczarze:

Geralt (…) wolno, nie spiesząc się, pionowo i głęboko wetknął miecz w rozpadlinę skalną. I złamał klingę silnym uderzeniem buta. Brzeszczot pękł z jękiem, który echem odezwał się w pieczarach (…).

— Nie mogę uwierzyć — powiedział — że ktoś mógł być tak głupi, by dać się nabrać na tak prostą iluzję, jak ta z łamaniem miecza.

Pan Sapkowski, na nieszczęście nas — głupich, naiwnych i niedomyślnych czytelników — nie sili się na potrzebę wytłumaczenia, jak Geraltowi udało się wygenerować dźwięk łamania miecza, skoro faktycznie go nie złamał. Bo, według mnie, to jest kompletnie niemożliwe.

4. Geralt z ekipą opuszczają Toussaint. Reynart de Bois-Fresnes tłumaczy im dalszą drogę. Opis zajmuje akapit, zaczynając się od:

Przez pierwsze dni wiodła was będzie Sansretour, trzymajcie się rzeki. Miniecie faktorię traperską, dotrzecie do miejsca, w którym do Sansretour wpada prawy dopływ. Nie zapominajcie: prawy. Jego bieg wskaże wam drogę na przełęcz Malheur. Gdy zaś z wolą boską pokonacie Malheur, nie spieszcie się tak bardzo, będziecie mieli jeszcze przed sobą przełęcze Sansmerci i Mortblanc. Gdy pokonacie obydwie, zjedziecie w dolinę Sudduth”.

Potem jest jeszcze sporo opisu, o takiej „strawności”, że bez notatek przeciętna osoba zapomniałaby go po trzech minutach. I potem pan Sapkowski wali z grubej rury, kończąc cały wywód stwierdzeniem:

— Dalej, Geralt, to już wedle map, które odrysowałeś sobie u miejskiego kartografa.

Prawie spadłem z krzesła! Że, jak? A to nie prościej byłoby odrysować sobie mapę całej trasy, zamiast obciążać pamięć zawiłym opisem? No, chyba, że miejski kartograf ma mapy zaczynające się w odległości kilku dni drogi od stolicy, a planów własnego księstwa nie ma wcale.

5. „Coś dzwoniło, tak, jak dzwoni zatopiony na dnie oceanu dzwon”. Pan Sapkowski słynie z przecudnych i wysokiej jakości zabaw językiem polskim, stosowania wielu neologizmów lub zwrotów, które wymagają albo ruszenia potylicą albo zagrzebania się w książki ze specjalistycznym słownictwem. Ale tym to chyba przeszedł samego siebie. Śmiem twierdzić, że na sto tysięcy czytelników jego książek może jedna osoba wie, jaki dźwięk wydaje dzwon zatopiony na dnie oceanu. Zwłaszcza, że autor nie precyzuje, czy chodzi o dzwon zatopionego okrętu, czy o taki z wieży kościelnej, który na wszelki wypadek zatopił bojaźliwy proboszcz, bo zdawało mu się, że rdza na nim układa się w symbol szatana.

6. Ognisko z pieczeniem szczura, przy którym Boreas Mun spotyka nieznajomego elfa i tajemniczego pielgrzyma. Najpierw mamy dialog:

— (…) Na ognisku, do którego zbliżyłem się przed dwoma dniami, pieczono kobietę.
— To prawda — potwierdził elf. — Byłem tam następnego ranka, widziałem ludzkie kości w popiele.

Chwilę potem zaś kolejny dialog i:

— Dawno, dawno (…) rzecz to względna. Przeszedłem Solveigę drugiego dnia po wrześniowej pełni.
— Ja zaś — rzekł elf — szóstego dnia.

No, to ile w końcu wynosiła ta różnica? Pół nocy (pierwszy dialog), czy cztery dni (drugi dialog)? Elfy podobno podróżują szybciej od ludzi, ale to bardziej zalatuje błędem w obliczeniach, niż nadnaturalnymi zdolnościami podróżniczymi elfiego rodu.

7. Dijkstra po dziewiętnastu latach wiernej mu służby Ori Reuvena, olewa go totalnie i pozwala mu umrzeć w nędzy w przytułku. Rozumiem, że arcyszpieg musiał się wynieść, a nawet na kilka lat zniknąć, by uratować życie. Ale wizja, że po tym czasie (gdy wszystko „przyschło”, jak lubił mawiać) nie zainteresował się losem swojego najbliższego towarzysza i powiernika największych tajemnić bardzo zalatuje sztucznością.

Autor wspomina o książce „Ludzie z cienia”, którą pisał Ori, a potem nie wyjaśnia, czy zawierała ona fikcję, czy prawdę. Jeśli zawierała prawdę, jest co najmniej dziwne, że Dijkstra nie zaintersował się jej dalszymi losami dla własnego bezpieczeństwa. To wszystko wzięte razem do kupy daje wrażenie, że ten wątek (jak wiele innych) pan Sapkowski sakramencko pomieszał.

8. Rozwiązanie jednego z wątków na końcu książki:

Grad poczynił w mieście straszliwe spustoszenia. I oto człowiek, który przed chwilą zatłukł krasnoludzką kobietę za pomocą orczyka, a głowę jej dziecka roztrzaskał o mur, teraz szlochał, teraz płakał, teraz łykał łzy i smarki, patrząc na to, co zostało z dachu jego domu.

Moim zdaniem, mocno naciągane. Trudno uwierzyć mi w gościa tak wyprutego z uczuć i moralności, że zdolny jest do (skrajnie brutalnego!) morderstwa, który jednocześnie płacze spowodu dziurawego dachu. Lub płacze w ogóle. Psychopaci (nie chorzy psychicznie, tylko psychopaci) raczej nie ronią łez nad niczym i nikim. Mam wprażenie, że autor uczynił sobie za punkt honoru zakończenie nudnej powieści mocnym uderzeniem emocji. Wyszło mocno, wręcz miejscami wręcz obrzydliwie (bo takich szczegółów masakry, jak w Rivii, nie było nigdzie wcześniej w całej sadze!), a przy tym mocno sztucznie.

9. Tak zwany „sąd” nad najwyższymi oficerami komand elfich. Najpierw dowiadujemy się, że:

(…) oficerowie (…) nie mieli złudnych nadziei co do losu, jaki czeka ich za Jarugą. W większości pogodzili się z tym, przyjmowali to stoicko, z rezygnacją nawet

Potem:

Łącznie wyciągnięto ich trzech (…). Faoiltiarna zrozumiał i nagle — ku swemu zaskoczeniu — zaczął się bać.

A na końcu:

Klamra kajdan, nad którą elf pracował już od dwóch dni i nocy, teraz spadła z jego przegubu jak za dotknięciem magicznej różdżki.

No, to jak to w końcu miało być? Isengrim Faoiltiarna był zrezygnowany, miał gdzieś, że go zabiją i zaczął się bać (czyt. żałować życia, które utraci) dopiero w ostatniej chwili? Czy może od dłuższego czasu jednak mu na tym zależało i dlatego od dwóch dni i nocy majstrował, jak się uwolnić z kajdan? Bo tak lekko jedno przeczy drugiegmu.

Na zakończenie

Ostatni tom trylogii w szczególności, a oba ostatnie — w ogólności, cierpią na wiele chorób. Jedną z nich jest totalne przegadanie, zwłaszcza ostatniego tomu. To miejscami skrajnie bezsensowne lanie wody.

Drugą chorobą jest oczywiście skrajne pomieszanie, miejscami do granic bełkotu i absurdu, tego co można w universum wiedźmińskim dokonać przy pomocy magii, a czego się osiągnąć nie da. Oraz tego, co potrafi, a czego nie potrafii Ciri. Wielokrotne (miejscami do znudzenia) i przez wiele osób traktowanie rzekomo najpotężniejszego maga w universum jako skończonej wiejskiej ciury i skrajnej idiotki to wisienka na torcie.

Trzecią chorobą, która pojawia się szczególnie pod koniec sagi, autor wpisuje się w moją prywatną teorię, która mówi o tym, że autorzy powieści we własnych książkach wykazują najbardziej skrajną ignorancję i niewiedzę dla własnej profesji, w której mają rzekomo wieloletnie doświadczenie. Mamy więc pana Robina Cooka, lekarza, który w wielu swoich medycznych thrillerach popełnia błędy medyczne łatwe do wychwycenia nawet przez zupełnego laika. I tak też mamy pana Sapkowskiego, handlarza konfekcją damską z dwudziestoletnim doświadczeniem, który wstawia miejscami tak gigantyczne ekonomiczne kretynizmy, że aż się nóż w kieszeni otwiera niejednemu.

Jako podsumowanie tego długasnego wpisu pragnę zauważyć, że dwa ostatnie tomy sagi są najgorszymi nie tylko w niej samej, ale są w ogóle najgorszymi książkami, jakie do tej pory pan Sapkowski napisał. Najgorszymi książkami fantastycznymi. Jego „Żmiji” nie czytałem i nie zamierzam, ale podobno osiągnął tam dno dna.

I nie jest to bynajmniej jedynie moje własne zdanie. Dawno temu (niedługo po publikacji ostatniego tomu) byłem świadkiem czatu z panem Sapkowskim (bodajże na Wirtualnej Polsce). Jeden z uczestników zadał pytanie:

Panie Andrzeju, wielu czytelników twierdzi, że dwa ostatnie tomy sagi są najgorsze, a ich napisanie było jedynie spełnieniem kontraktu finansowego podpisanego z wydawnictwem. Co ma pan na ten temat do powiedzenia?

Odpowiedź autora: „Bez komentarza” jest doskonałym komentarzem.

Tak, niestety — podczas czytania tych opasłych tomisk ma się wielokrotnie wrażenie, że gdyby nie podpisana umowa autorska (na określoną ilość stron?), to by autor chyba takiego gniotu w ogóle nie napisał.

I wielka szkoda, że jednak napisał. Pan Sapkowski jest kolejnym autorem, który przekroczył magiczną liczbę „3-7”. Większość znanych sag albo kończy się na trzech tomach i staje się zwykle rewelacyjną trylogią, albo dociąga aż do siedmiu i z reguły jako całokształt wygląda marnie. Nawet odejmując tomy opowiadań — rozpisanie „książkowej” historii wiedźmina na trzy tomy wyszłoby chyba całej opowieści znacznie na dobre.

10 kōmyntŏrzōw

Leave a Reply to MichałCancel reply