Robin Cook — Coma
Twórczość tego autora nie zaskakuje. Przeciętnie ciekawa, mocno przewidywalna, czasami zaskakująca, ociekająca amerykańską dumą, patriotyzmem i poprawnością polityczną. U Robina Cooka zaskakuje mnie jedno. Zabrał się za pisanie thrillerów właśnie medycznych, bo sam jest lekarzem z wieloletnim doświadczeniem. Nie potrafię pojąć więc, jakim cudem (jeśli nieświadomie) lub po co (jeśli świadomie) taka osoba popełnia błędy medyczne tak ordynarne, że wychwyci to nie tylko przeciętny człowiek (nieznający się na medycynie) ale czasami nawet kilkuletnie dziecko.
To pierwsza z kilku powieści Robina Cooka, skryklanych przeze mnie w tym blogu. Piszę po czasie, z notatek, więc nie pamiętam, czy to chodziło dokładnie o tę powieść, czy jakąś inną. Ale wyraźnie pamiętam, nawet po latach, że w jednym, czy dwóch miejscach znalazłem tak piramidalne bzdury, że aż nóż się w kieszeni otwierał.
Spis treści
Ach, ten anestezjolog!
1. Lekarz ma prywatną check-listę usypiania pacjentów. Każde znieczulenie ogólne przed operacją wykonuje krok po kroku, zgodnie z tą listą. I tak… od piętnastu lat. Czujecie? Lekarz ma kilkanaście lat praktyki, dwadzieścia punktów na liście wykonuje prawdopodobnie codziennie, czyli do tej pory powtórzył tę procedurę już tysiące razy i… nadal musi korzystać z kartki.
2. Mało tego. Nie z jednej, ale z… tysiąca. Po co bowiem dwie lub trzy takie listy, za każdym razem przychodzić z tą samą, a potem zabierać z powrotem? Lepiej jest zrobić… tysiąc kopii takiej listy na ksero i po każdym użyciu wyrzucać każdą kopię do kosza.
Ach, ta narkoza!
1. Pacjent wybudzony z narkozy rzyga jak kot? Eee… Czy w latach siedemdziesiątych XX w. w USA nie obowiązywało wypróżnianie żołądka operowanego na dobę przed operacją?
2. U pacjenta pod narkozą, przy wybudzaniu po zabiegu następuje nagłe migotanie komór sercowych, a potem zatrzymanie akcji serca. Po gorączkowej akcji ratunkowej pacjent wraca jednak do życia. Sposób zachowywania się i reakcji lekarzy przy tej okazji są żałosne.
Mamy tu na przykład opis anestezjologa z wieloletnim stażem, który podobno musiał silić się, żeby nie zwymiotować i zesrać się z wrażenia. I podobnego kalibru kwiatki. Ewidentnie widać, że autor poszedł na emocje, żeby obudzić przysypiającego czytelnika. Lekarz zachowuje się, jakby był ciągle studentem i asystował przy pierwszym takim zdarzeniu, a nie praktykiem z wieloletnim stażem, który przy tej okazji podobnych przypadków miał kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset. I żebyście nie mieli wątpliwości — ten fragment zawiera opisy miejscami absurdalne! Bo jak inaczej nazwać scenę, w której doświadczony anestezjolog rzekomo się prawie zupełnie rozsypuje (ręce mu drżą tak, że nie umie wykonać nawet zastrzyku)?
Żeby było ciekawiej, to będący dopiero na drugim roku stażu chirurg zachowuje zimną krew. Komuś chyba się tu coś solidnie pomyliło chyba?
Ach, to prosektorium!
1. Oprych, morderca nie widzi ofiary w zupełnych ciemnościach pomieszczenia, w którym się znaleźli, z czego należy wnioskować, że również ofiara nie widzi swego prześladowcy. Mimo tego, ten pieprzy trzy po trzy jakieś głodne gadki (w typowo amerykańskim stylu, jak to on się z nią zabawi, gdy już ją dopadnie), czym ewidetnie zdradza jej swoją pozycję. Durnota iście zza oceanu. Potem się dziwi, że w łeb dostaje.
2. Te same zupełne ciemności powodują, że ofiara z trudnem dostrzega zarys drzwi na ścianie, ale gdy już je otworzy, to bez problemów potrafi dostrzec… pocisk wystrzelony z pistoletu, który utkwił w drewnianej framudze. Normalnie gacie mi opadły, gdy to przeczytałem…
3. Tego, no…
Ciała poruszały się w lekkim prądzie otwartych drzwi
No, to nieźle tam musiało wiać w tym prosektorium! Bo ja nigdy nie widziałem, ani nie słyszałem o takim przeciągu, który byłby w stanie poruszyć ważących ok. 60-80 kg nieboszczyków. Nawet jeśli ci zawieszeni byli na drutach pod sufitem kostnicy.
4. Baj-de-wej, w tej scenie tylko jedne drzwi były otwarte! Skąd więc ten przeciąg?
Ach, ta matematyka!
1. W szpitalu jest dwadzieścia jeden sali operacyjnych. Na każdej codziennie, bez wyjątków, odbywa się po 3-5 operacji. Czasem nawet więcej. Do daje około trzydzieści tysięcy operacji wykonywanych w ciągu roku w całym szpitalu. Bo to ogromny szpital.
Na 30 tys. operacji mamy jedenaście przypadków śpiączki pooperacyjnej. Wszystkie one wydarzyły się w jednej tylko sali. Nawet laik zauważyłby, że coś tu śmierdzi. Główni bohaterowie laikami nie są i żadnych podejrzanych wniosków nie wyciągają. Fakt, że na dwadzieścia jeden sali operacyjnych, sto procent przypadków comy zdarzyło się tylko w jednej z nich, nie wzbudza ich szarych komórek do myślenia.
Nie chce mi się szukać wzoru na wariację , aby policzyć prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności. Ale z pamięci mogę powiedzieć, że będzie ono na poziomie błędu statystycznego lub poniżej — czyli szanse na wydarzenie się takiej sytuacji w rzeczywistości są niezmiernie małe. Mówię tu o dyskusji głównych bohaterów książki, którzy oceniają prawdopodobieństwo takiego zdarzenia i nie zauważają, że jest ono tak niskie, iż aż podejrzane. Nawet bardzo. I nie chodzi tu oczywiście o korelację ilości zgonów (jedenaście) względem ilości zabiegów (ponad trzydzieści tysięcy), tylko o fakt, że wszystkie przypadki wydarzyły się w tej samej sali operacyjnej. Nawet przy trzech, czy pięciu przypadkach chyba nawet laik zorientowałby się, że coś tu nie pasuje…
2. Według pana Cooka, w szpitalu od podwieszanego sufitu do faktycznego betonowego stropu jest podobno półtora metra wysokości! Gdzie te wszystkie dramatyczne czołgania się w ciągach wentylacyjnych wysokich na nie więcej niż pół metra — obecne w amerykańskich filmach?
3. Tego…
Utrzymujemy tu temperaturę 34,7 stopnia z dokładnością do trzech setnych
Nawet nie wiem, jak to skomentować. Matematyczna bzdura, która zalatuje chęcią użycia mądrze brzmiącego zwrotu. Pytanie tylko, czy błysnął autor, czy tłumacz się popisał (jak poniżej).
Ach, ta blondynka!
1. Główna bohaterka odkrywa intrygę w szpitalu. Informuje o niej dwie osoby — dyrektora szpitala oraz kolegę-stażystę. Chwilę później następują dwie próby pozbawienia jej życia. Nawet osioł założyłby z góry, że zdecydowanie większe prawdopodobieństwo jest, iż to dyrektor szpitala jest zleceniodawcą, a nie bogu-ducha winny stażysta. Dyrektor, czerpiący profity z procederu lub chcący zatuszować sprawę (szpital jest ogromny i ma wieloletnią renomę).
Nawet osioł by to wiedział, ale główna bohaterka — nie. Do ostatnich stron książki podejrzewa kolegę, a potem jest (w epilogu napisanym w iście amerykańskim stylu) wielkie „o” zdziwienia.
2. Błąd techniczny. Autor kreśli główną bohaterkę, studentkę medycyny, jako całkiem inteligentną i rozgarniętą dziewczynę. Potem, nagle zaczyna kreować ją na totalną idiotkę. Dziewczyna słyszy, jak patolodzy wycinają z ciała kolejne narządy i dyskutują między sobą, za ile każdy z nich uda się sprzedać. Mimo to, musi upłynąć jeszcze kilka minut, a bohaterka musi udać się do innego pomieszczenia, gdzie zobaczy kolejne organy, by wreszcie łaskawie skumała, że ma tu do czynienia z nielegalnym handlem narządami ludzkimi.
Pozostałe błędy
1. Studentka medycyny podszywa się pod pracownika szpitala by zrealizować zamówienie, które dla niej by nie wykonano (bo jest tylko studentką). Odbierając zamówienie pechowo spotyka się z osobą, pod którą się podszyła. Pracownik ów, bierze do ręki formularz zamówienia i:
- widzi, na nim własne imię i nazwisko, wypisane nie jego charakterem pisma,
- wie, że na pewno nie zamawiał takich badań,
- wie, że on zostanie obciążony kosztami.
Mimo to, bez najmniejszych zastrzeżeń „łapie haczyk”.
Ekskjuzmi, ale o co kaman? Może jestem zbyt wymagającym czytelnikiem, ale to pachnie jak wręczenie mi rachunku w restauracji za obiad, którego nie zamówiłem ani którego nie zjadłem, ale za który mam zapłacić.
2. Błysk tłumacza! Jeszcze „Szpital Główny” („General Hospital”) jakoś strawiłem, choć torsje już miałem. Ale „Rzeka Mistyczna” („Mystic River”) spowodowała już u mnie paraliż członków!
3. Parę minut po pierwszej w nocy, akademik akademii medycznej jest pusty i cichy, jakby nikt w nim nie mieszkał! Jaaaaaaasne!
Akademik każdy, a zwłaszcza medyka — gdzie studenci mają regularny dostęp do różnych ciekawych substancji — to miasto, które nigdy nie zasypia! Wiem, z własnego doświadczenia, że akademik jest pusty i cichy tylko w Święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc, gdzie zdecydowana większość gawiedzi studenckiej wyjeżdżą testować wspomniane substancje w gronie rodzinnym.