Joanna Chmielewska — Wszyscy jestesmy podejrzani
Nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego po dwóch totalnych wpadkach, sięgnąłem po trzecią książkę Joanny Chmielewskiej? Wiedziałem jednak, że będę wyjątkowo negatywnie nastawiony, więc książką ta musiałaby być dla odmiany wybitna, aby podtrzymała moją uwagę i chęć wysłuchania do końca.
Nie była. Prawdę mówiąc, okazała się największym gniotem ze wszystkich trzech w kolekcji!
„Klin”, jako, że był pierwszy, przetrwał najdłużej. Dałem rady prawie do połowy. „Wszystko czerwone” przeżyłem do połowy, ale drugiego odcinka z szesnastu, więc już dużo gorzej. Niniejsza książka, przypieczętowała moją opinię o Joannie Chmielewskiej, jako o bodajże najgorszym polskim autorze, jakiego w życiu miałem okazję czytać lub słuchać.
Przetrwałem jedynie do połowy pierwszego odcinka, a i tak udało mi się tak długo tylko dlatego, że myłem gary przy słuchaniu i nie chciało mi się wytrzeć rąk po pierwszych pięciu minutach, by tę książkową żenadę wyłączyć.
Szkoda mi nawet tych paru bajtów, które niniejszy wpis zmarnuje w zasobach serwera. Ale, żeby nie tracić tego, co zanotowałem, podzielę się swoją opinią. Tym razem wyjątkowo będzie to opinia, a nie lista błędów, bo książka ta, jak i prawdopodobnie cała twórczość Joanny Chmielewskiej jest jednym wielkim błędem.
A więc była sobie książka „Wszyscy jesteśmy podejrzani”. A w niej… A w niej była sobie bohaterka-narratorka od niemalże urodzenia marzyła o napisaniu własnej książki. Kryminału. Wraz z początkiem kolejnej książki pani Chmielewskiej w myślach zaczyna układać sobie jej akcję.
Ale z trudnych do zrozumienia (czy wręcz absurdalnych) powodów… NIE KONTROLUJE WŁASNEJ WYOBRAŹNI! Wszystkie wyobrażone sobie sceny, mimo nawet czasem kilkunastu ich powtórzeń, kończą się w jej własnych marzeniach nie tak, jakby ona tego chciała.
Mało tego! Gdy widzi w nich męża z jakąś blondynką to… się kłócą o to i mają ciche dni. A gdy wyobraża sobie go z seksowną koleżanką na motorze, to robi mu karczemną awanturę. Plus hasełko: „Nawet sobie nie wyobrażacie, ile razy próbowałam ją z tego motoru zrzucić”.
W tym miejscu się poddałem. Relatywnie szybko, w porównaniu do „Klina”. Wygląda na to, że Joanna Chmielewska robienie idiotki z siebie, ze swoich bohaterek oraz — co najważniejsze — kretynów z czytelników podniosła do rangi sztuki. Wygląda na to, że cała jej twórczość, o ile można to, to tak nazwać, jest na tym samym poziomie. Poziomie dna kompletnego.