Gert Godeng — Dzban Miodu

Dawno niczego nie napisałem. Z braku czasu oraz z faktu, że postanowiłem zrobić sobie przerwę od wyszukiwania błędów i poczytać lub posłuchać coś znanego. Tak, więc… po przerwie, wznawiam. Tym razem na warsztacie jest otwierająca dziesięciotomową serię kryminałów „Krew i Wino” książka „Dzban Miodu”. Napisał ją Gert Nygårdshaug, który z przeciętnie uzasadnionych powodów jest w Polsce znany jako Gert Godeng (za wymysłem wydawnictwa Elipsa i podobno za zgodą samego zainteresowanego).

Dzięki temu autorowi wchodzimy w temat średnich, lekkich kryminałów, których głównym bohaterem jest samozwańczy, domorosły… detektyw-restaurator. Tak, tak. Mieliśmy już normalnych detektywów, detektywa-profesora (Langdon Dana Browna), detektywa w sutannie (stary, angielski serial telewizyjny), detektywa-Żyda (Rabin Small, Harry Kemelmana). Teraz więc przyszła pora na detektywa znawcę win i smakosza wyuzdanych dań.

Niestety, ślinka nie cieknie. Wprost przeciwnie — poziom tandetności powieści w sensie ogólnym oraz kaliber niektórych błędów powodują raczej nieprzyjemne sensacje żołądkowe. Na tyle nieprzyjemne, że z dziesięciotomowego cyklu dałem rady przeczytać… tylko tą jedną książkę!

Od razu uprzedzam. Ta książka zaczyna się dość ciekawie, ilością błędów, która niespecjalnie odstrasza. Po czym groza systematycznie rośnie, aż do zakończenia, które każe wątpić w zdrowie psychiczne autora (lub wydawcy). Jeśli więc ktoś szuka przyjemnej lektury z niezbyt długą listą błędów znalezionych w całkiem porządnej książce, to zdecydowanie powinien poprzestać w tym miejscu. Gert Nygårdshaug, po dobrym początku, stacza się na zupełne dno i osiąga poziom „uwielbianego” przeze mnie Clive’a Cusslera.

Tytułem wstępu

Nie mam bladego pojęcia, dlaczego autor świadomie i z uporem maniaka podaje w tle głównego nurtu powieści wątki całkowicie niezgodne z rzeczywistością:

1. Książka została napisana w 1985 roku. Dokładny czas akcji powieści nie jest powiedziany wprost, ale łatwo da się go wyliczyć na podstawie informacji podanych na stronie 127. Akcja powieści dzieje się więc dokładnie w roku napisania książki, czyli w 1985 roku. Wobec tego, zupełnym nieporozumieniem jest wpuszczanie w każdym rozdziale krótkich wątków na temat prób odszyfrowania przez bohatera (będącego kryptologiem-amatorem) minojskiego pisma linearnego B, które… faktycznie zostało odszyfrowane w 1953 roku., czyli trzydzieści dwa lata wcześniej. Nie mam pojęcia, czemu ma służyć wpychany na siłę anachronizm, ani czemu autor nie użył minojskiego pisma linearnego A, które sensu stricte do dziś nie zostało odszyfrowane (znane są mniej więcej dźwięki powiązane z symbolami, ale język wymarł, więc znaczenie jest niemożliwe do ustalenia)?

2. Analogicznie, autor z uporem maniaka w kilku miejscach książki twierdzi, że gmina Saint-Émilion, w której rozgrywa się powieść, ma „(…) kilkanaście tysięcy mieszkańców (…)” podczas, gdy faktycznie w 1990 roku, pięć lat po akcji powieści, gmina miała zaledwie 2800 mieszkańców.

3. Jest jeszcze kwestia suspensu. Frederick Forsyth jest uznawany za mistrza suspensu i jeśli któryś z pisarzy jest od niego sporo słabszy, to mówi się, że mógłby się od Forystyha uczyć. Gert Godeng vel Nygårdshaug mógłby uczyć się suspensu od początkującego pisarza lub scenarzysty albo wręcz od studenta. Bo nie dorównuje nawet takiemu poziomowi. Początkowo nic na to nie wskazuje, bo główny bohater sam niewiele wie. Ale z biegiem akcji powieści nieumiejętność, czy wręcz nieudolność prowadzenia gry niedopowiedzeń staje się coraz bardziej przeszkadzająca. No, a od strony 140 zaczyna się prawdziwy dramat. Dawno nie miałem okazji „smakować” tak kiepskiego, plastikowego, sztucznego i naciąganego suspensu, który zamiast budować napięcie, kojarzy się z bełkotem naspidowanego kibola. Niektórzy pisarze powinni mieć prawny zakaz pisania i publikowania. Szkoda drzew.

No, i trzeba na koniec wspomnieć o… tej nieszczęsnej kuli! Która pojawia się w książce często i gęsto, a gdy się czyta fragmenty jej poświęcone, to zaczyna się mieć wrażenie, że albo autor albo jego bohater mają problemy z równowagą psychiczną. Przez całą książkę przewija się głupawy wątek oszlifowanej kryształowej kuli, którą posiada bohater. Mimo, że nie zawsze pada na nią światło, to jednak za każdym razem mieni się ona w innych kolorach, nawet w prawie zupełnych ciemnościach (sic!). Pojawiają się wątki, że rzekomo zmienia ona kolor po zbliżeniu do czyjejś twarzy (mimo, że oświetlenie nie uległo zmianie!). Bohater czasami czuje ciepło (gorąco!) emanujące z niej, a barwa i temperatura kuli mają mu udzielać odpowiedzi na najważniejsze pytania i prowadzić wśród zagadek. A przecież to zwykły kawał zimnego z rzadka mieniącego się (tylko przy bezpośrednim oświetleniu) kryształu. Autor oczywiście nie sili się na wyjaśnienie fenomenu owej kuli, ani skąd miałaby ona posiadać tak nadnaturalne właściwości. Nie wspomina też o schizofrenii bohatera, która w tych scenach zdaje się jawić dość wyraźnie, skoro widzi on rzeczy, których nie ma. Ponadto, oprócz kwestii zaburzeń umysłu, fragmenty z kryształową kulą są często wręcz absurdalne. Jak na przykład ten, z końca książki, gdzie bohater pędzący, by wezwać policję, goniony przez dwóch drabów z psem i prawdopodobnie bronią, wpada do rowu i jedyne co robi, to… wyciąga swoją szklaną kulę i przygląda się jej kolorowi (w ulewnym deszczu, w lesie, w prawie zupełnych ciemnościach!), aby uzyskać odpowiedź na pytanie, co powinien zrobić dalej. Masakra!

No, potryskaliśmy żółcią, a teraz do „dzieła”. Zmierzmy się z nim i z jego błędami…

Rozdział pierwszy

1. (s. 7): „(…) Głowa ledwie mu wystawała ponad krawędź rozpadliny, a gałązki paproci łaskotały go w nos. Frederic kichnął (…)”. No, trochę ciężko. Po pierwsze, czuła na swędzenie jest wyłącznie wewnętrzna część nosa (nozdrza), więc choćbyś nie wiem jak smyrał się po samym nosie, nie kichniesz! Po drugie zaś, jeśli wisi się w rozpadlinie, z wizją wpadnięcia w przepaść, to ciśnienie krwi, poziom adrenaliny i ukrwienie nosa są tak wysokie, że o kichaniu można zapomnieć. Słyszeliście kiedyś o kichającym skoczku bungy albo uciekającym przed grupą kiboli delikwencie, który miał problemy ze swędzącym nosem?

2. (s. 9): „(…) mrużąc oczy w oślepiającym blasku morskiego powietrza (…)” — aj, jaj, jaj, spało się na lekcji chemii, panie Gert (tudzież, ewentualnie, panie Skommer, drogi tłumaczu), co? Dla przypomnienia, powietrze to gaz. Przezroczysty, niestety. Nie może błyszczeć, oślepiać, ani pozostawiać w ogóle jakichkolwiek wrażeń wizualnych. Chyba, że się go widowiskowo spala. Tak, więc zdecydowanie oślepiać w tym akapicie mogło światło poranka, a nie morskie powietrze. Niestety.

3. (s. 9): Przyjrzyjmy się restauracji, której współwłaścicielem jest główny bohater. Musi ona zarobić co miesiąc na (co najmniej) jednego kucharza, jedną kelnerkę, dwóch współwłaścicieli i przy okazji jeszcze oczywiście na czynsz, prąd, wodę i inne media. Jakby tego było mało, to co roku jednego z pracowników stać na długie i drogie wakacje na południu Francji, połączone z osobistą wyprawą na tamtejsze targi winiarskie. Taka restauracja jednocześnie ma, zdaniem autora… zaledwie sześć stolików i nie każdego wieczoru komplet gości. To się nie trzyma kupy! Sześć stolików to bar, który z trudem jest w stanie zarobić na jednego właściciela, pełniącego w tym przypadku rolę człowieka-orkierstry i będącego kucharzem, kelnerem i książką zażaleń jednocześnie. Jakkolwiek wyszukane menu by taka restauracja nie oferowała, jakkolwiek wykwintnych gości by nie miała, nie ma szans przy sześciu stolikach, nie zawsze zajętych, utrzymać co najmniej pięciu osób, lokalu i jeszcze fundować co roku jednej osobie drogich wakacji, czasem na innym kontynencie.

4. (s. 11-13): Kolo wpada do jamy w lesie. Do mniejszej jaskini, których podobno w okolicy nie brakuje. Na tyle małej w każdym razie, że przy upadku nie łamie sobie kręgosłupa ani nie robi innego zia-zia w tym stylu. Jak się można domyślić, wewnątrz pieczary jest ciemno, jak w zadzie słonia. Potwierdza to narrator opisując, że przez szczelinę w sklepieniu jaskini sączyło się ledwie tyle światła, iż bohater wziął ludzką czaszkę w pierwszej chwili za kamień (pomijam milczeniem fakt, że nawet jełop w najczarniejszych ciemnościach odróżniłby kość od kamienia po dotyku). Chwilę później nasz dziarski norweski Indiana Jones wyciąga z kieszeni kryształ w kształcie pięcioramiennej gwiazdy (nie stłukł się przy upadku?) i zaczyna… przyglądać się ścianom pieczary przez jego wnętrze. Nie tylko cokolwiek widać przez kryształ, ale wręcz bohater wyraźnie dostrzega, jak zmienia on barwę z żółtej na czerwoną. Na podstawie analizy barw bohater odkrywa ten fragment ściany w którym musi kopać, żeby odnaleźć zasypany tunel… Poziom głupoty w tym miejscu spowodował odłożenie książki na kilka tygodni. Nie mam bladego pojęcia, jakim cudem w prawie zupełnych ciemnościach można dostrzec cokolwiek przez kryształ? Jak może on w tychże ciemnościach zmieniać barwy? Czy wreszcie jaki jest związek między barwą kryształu a tym, czy za ścianą znajduje się lita skała, czy zasypany tunel? Oczywiście, o jakichkolwiek wyjaśnieniach ze strony autora możemy zapomnieć. Oto jego obdarzony boską mocą (sic!) bohater na podstawie analizy barwy kryształu widzianego w zupełnych ciemnościach, odnalazł ścianę, rozorał kamienie gołymi rękami i wlazł w tunel. Kolejne akapity opisują już przeciskanie się tymże tunelem i nie pochylają się nawet na chwilę nad piramidalną głupotą autora, który sklecił tak idiotyczny fragment. Mam więc dość poważne wrażenie, że albo autor jest kretynem albo usiłuje idiotę zrobić ze mnie.

Rozdział trzeci

1. (s. 32): W ogóle nie kupuję historyjki, w której napastnik zbliża się bezszelestnie do ofiary i spycha ją w przepaść w zupełnym zaskoczeniu. To byłoby być może możliwe w ruchliwym miejscu, w środku dnia, gdzie liczne odgłosy tła mógłby uśpić czujność. Ale nie pół godziny przed północą w zupełnie opustoszałej okolicy. Napastnik musiałby być duchem lub fruwać.

2. (s. 31 + s. 33): „(…) Usiadł na murku przed klasztorem i spojrzał w dół. Od ulicy dzieliła go znaczna odległość (…)” + „(…) Od krawędzi muru, na którym siedział, dzieliły go jakieś dwa metry. (…) Pod nim zaś otwierała się przepaść — ulica leżała piętnaście, może dwadzieścia metrów niżej. (…)”. Nie za bardzo potrafię sobie wyobrazić przyklasztorny murek, który z jednej strony jest na tyle niski, by bez problemów na nim usiąść (i nazwać go „murkiem”, a nie „murem”), a z drugiej strony okazuje się być ścianą głęboką na sześć lub siedem pięter bloku.

3. (s. 33): „(…) Instynktownie złapał za stalową linkę, która służyła za odciąg dla ulicznej lampy. Linka zadrżała gwałtowanie, a klosz obluzował się i spadł na ulicę (…)” + „(…) Linka była przymocowana do żelaznego haka osadzonego w bloku granitu (…)” + „(…) Drugi koniec linki przymocowano do ściany domu mieszkalnego (…)”. Czy ktoś byłby łaskaw mi wytłumaczyć, jak lina może spełniać rolę odciągu lampy, jeśli jest przymocowana do dwóch ścian, zamiast do lampy? Oraz jakim cudem można ją rozkołysać tak bardzo, by zrzucić klosz, jeśli ona w ogóle do tego klosza ani do lampy nie jest przyczepiona”?

4. (s. 33 + s. 34): „(…) Frederic wisiał, trzymając linę jedną stopą i dwiema rękami (…)” + „(…) Czuł, że linka wrzyna mu się w uda i barki (…)”. Tu już pozostawiam szanownemu czytelnikowi ustalenie, jak lina może wrzynać się w barki i uda, jeśli trzyma się ją dłońmi i stopą?

5. (s. 34): „(…) Poczuł, jak kwas żołądkowy przesuwa się do gardła, a potem strumyk żółci spłynął mu po podbródku (…)”. Autor chyba nie słyszał o odruchu wymiotnym. Tylko on jeden umożliwia, by coś wydostało się człowiekowi z żołądka przez usta. Jeśli nie występują (mądre słowo) „skurcze womitujące”, czyli jeśli człowiek nie wymiotuje, wszystko inne zatrzymuje się w ustach i musi zostać wyplute. Żółć samoistnie wypływająca z ust jest możliwa tylko u człowieka-warzywa. Kto ma refluks (jak ja!) lub częste zgagi, ten wie, o czym mówię.

6. (s. 35): „(…) Dachówki, po których stąpał, głośno stukały (…)”. Facet skrada się po mającym kilkadziesiąt centymetrów gzymsie, a autor spodziewa się stukających dachówek? Co niby miałyby robić dachówki na gzymsie? Gdyby bohater faktycznie terkotał dachówkami, to by znaczyło, że są one bardzo kiepsko przymocowane. To, plus wąski gzyms, oznacza bankowy lot w kierunku parteru.

Rozdział czwarty

7. (s. 62): Gościo dostaje anonim, którego nadawca stwierdza, że go zabije. Bohater dochodzi do wniosku, że musiał wejść komuś w paradę. Dużo rozmyśla o tym i w końcu, jako forma wniosków, zapisuje dwa pytania: „(…) Dlaczego znika siedmioro ludzi? (…)”. Oraz: „(…) Dlaczego zabójstwo Frederica Druma z Norwegii stanowiłoby zagrożenie dla osoby lub osób kryjących się za zaginięciami? (…)”. Co za piramidalna bzdura? Nawet dla inteligentnego inaczej powinno być oczywiste, że zabójstwo Druma byłoby tym, którym wszedł w paradę, na rękę, a nie stanowiło jakiegokolwiek zagrożenia. Albo autor albo tłumacz odpalili niezłą rakietę. Oczywiście i zdecydowanie drugie pytanie powinno brzmieć albo: „(…) Dlaczego życie i obecność Frederica Druma z Norwegii stanowiłyby zagrożenie dla osoby lub osób osoby lub osób kryjących się za zaginięciami? (…)”. Lub: „(…) Dlaczego zabójstwo Frederica Druma z Norwegii byłoby w interesie osoby lub osób osoby lub osób kryjących się za zaginięciami? (…)”.

Rozdział piąty

Rozdział piąty jest dramatyczny, uprzedzam. Dramatyczna jest jednak nie akcja powieści, tylko ilość bredni i bełkotu serwowanego przez autora czytelnikom.

1. (s. 70): „(…) Frederic zgasił wszystkie światła i rozsunął firanki, by nikt z ulicy nie mógł dostrzec jego sylwetki w oknie (…)”. No, cóż… w całkowicie ciemnym pokoju dość trudno jest dostrzec postać stojącą przy oknie. Ale mimo wszystko, zdecydowanie trudniej jest ją dostrzec, gdy stoi dodatkową za firanką, niż gdy ma nos przyklejony do szyby. Nieprawdaż?

2. (s. 71): „(…) Frederic stał przy oknie i przyglądał się pierwszej jesiennej ulewie. (…) Po śniadaniu (…) wyskoczył do sklepiku na rogu, by zakupić jakieś francuskie specjalności kulinarne (…) Wybrał (…) kilka świeżo upieczonych na grillu kaczych udek (…)”. Jakoś niezmiernie trudno jest mi uwierzyć w mały, francuski sklepik, serwujący od samego rana, w ulewny jesienny deszcz, pieczone na grillu kacze udka. Kto miałby to kupić z rana (potrawa raczej popołudniowa)? Kto miałby ochotę na coś takiego w ulewny dzień (grillowanie raczej kojarzy się z latem i słoneczną pogodą). I wreszcie, kto szukałby czegoś takiego w małym, francuskim odpowiedniku naszej „Żabki”. We Francji co prawda nie byłem, zwłaszcza w prowincjonalnych miasteczkach winiarskiego regionu, ale mimo wszystko, mam dość konkretne wątpliwości względem tego fragmentu.

3. (s. 74): „(…) To nie mógłby być trujący gaz. Gaz ulotniłby się przez nieszczelności. Poza tym chyba trudno jest napełnic gazem karton po mleku (…)”. Autor książki nie wie lub zapomniał, że gaz to fluid i pod wieloma względami zachowuje się niemalże identycznie, jak płyn. Gdyby więc groziło, że gaz ulotni się z kartonu po mleku, to równe szanse na „ulotnienie się” miałoby samo mleko. Inaczej rzecz ujmując, karton by zwyczajnie przeciekał. Nie wspominając już o tak oczywistych rzeczach, że gdyby karton na mleko posiadał jakiekolwiek otwory, nawet mikroporowate, to tą samą drogą którą miał niby ulotnić się gaz, do środka dostawałoby się powietrze, powodujące prawie natychmiastowe psucie się mleka. Nie, panie Godeng. Współczesne kartony na mleko produkowane są z wielowarstwowego papieru, pokrytego na najwyższej (wewnętrznej) warstwie cienką folią z aluminium. Nic, absolutnie nic nie ma szansy się wydostać, jeśli korek jest szczelny. A co do drugiego stwierdzenia… Jeśli przytknięcie do otworu wężyka z gazem i wtłoczenie w ten sposób do środka gazu jest zdaniem autora trudne, to nie ma co więcej dyskutować. Przeciętnej osobie nie nastręczałoby to żadnych trudności. Problemem mogłoby być co najwyżej wypełnienie kartonu w 100%, gdyż przy zakręcaniu niewielka ilość gazu z pewnością by się ulotniła. Te fakty są znane mi, przeciętnemu guptakowi, czyli zdecydowanie powinny być znane zarówno autorowi poczytnych (rzekomo) książek, jak i winiarzowi, którego ów autor kreśli jako osobę inteligentą, oczytaną i doświadczoną w wielu dziedzinach.

4. (s. 75): „(…) Zanim zdążył zamknąć otwór, ze środka wyleciały cztery ogromne owady. Osy! (…) Szerszenie — to były szerszenie — to najbardziej jadowite z rodziny os. Jedno użądlenie tego długiego na cztery centymetry niebiesko-żółtego rozwścieczonego insekta może zabić człowieka, a dwa to pewna śmierć (…)”. No, tu już niestety wystrzeliło mnie z sandałów i boleśnie się potłukłem, upadając z krzesła na podłogę. A więc, zmierzmy się z tym kretynizmem w punktach:

a) Tak, oczywiście! Wtłoczenie do kartonu po mleku gazu jest trudne. Natomiast wsadzenie do środka, przez otwór o średnicy 1,5 centymetra, czterech żywych szerszeni nie stanowi żadnego problemu. Ale załóżmy, że ten wstępny giga-kretynizm nie istnieje i komuś udało się wsadzić cztery żywe szerszenie do pudełka po mleku. Toteż…

b) Jest rzeczą absolutnie niemożliwą, żeby zamknięte w małym pudełku cztery szerszenie, wielokrotnie potrząsane, nie wydawały żadnego dźwięku (tak, jak napisano).

c)Szerszenie najprawdopodobniej przylepiłyby się skrzydełkami i odwłokami do wilgotnych ścianek kartonu po mleku. I prawdopodobnie zmarły w wyniku obrażeń lub zwyczajnie udusiły się.

d) Zgodnie z Wikipedią, szerszeń europejski nie ma czterech centymetrów długości! Osiąga długość ciała odpowiednio: 25–35 mm (królowa), 21–23 mm (samiec), 17–24 mm (robotnicy). Twórca pułapki musiałby być wysokiej klasy pszczelarzem i mieć ogromne szczęście, żeby wyselekcjonować cztery królowe. A i te rzadko kiedy osiągają długość czterech centymetrów.

e) Jestem co prawda daltonistą, ale uważnie przejrzałem wiele fotografii szerszenia europejskiego, w tym to, całkiem niezłej jakości, dostępne w polskiej Wikipedii, jak również wielu innych os, oraz poradziłem się kilku osób, które problemów z rozróżnianiem kolorów nie mają i — na nieszczęście dla autora — nikt nie zauważył u szerszenia (czy w ogóle osy) ubarwienia niebiesko-żółtego. Prawdę mówiąc, pierwszy raz słyszę w ogóle o barwie niebieskiej w przypadku os, szerszeni itp.

f) Z wyjątkiem bardzo nielicznej grupy osób uczulonych na jad os, użądlenie jednego szerszenia nie może zabić człowieka, a użądlenie dwóch to na pewni nie jest pewna śmierć. Cytując powyższe źródło:

Pszczoły używają jadu do odganiania ssaków nawet tak dużych jak borsuki i niedźwiedzie od zapasów miodu zgromadzonych w ulu, szerszenie używają jadu do polowania na owady, a więc ich jad może być znacznie słabszy. Jeden szerszeń potrafi wstrzyknąć mniej niż 0,2 mg jadu za każdym użądleniem. Statystyki wykazują, że dawka śmiertelna jadu szerszeni to od 10 do 90 mg jadu na każdy kilogram ciała, a więc potrzeba przeciętnie kilkuset użądleń, aby zabić człowieka. Ponieważ jednak tylko około 1/10 roju (liczącego zazwyczaj kilkaset owadów) atakuje i żądli, liczba ta w praktyce zostaje bardzo rzadko osiągnięta. Zazwyczaj szerszenie są mniej agresywne od os i trudniej je sprowokować do ataku.

Nawet zacytowane informacje są nazbyt krytyczne, jeśli wziąć podane liczby na kalkulator. 10 mg dawki śmiertelnej na kilogram ciała podzielone przez 0,2 mg w każdym ukąszeniu daje 50 ukąszeń na kilogram ciała i trzy tysiące (a nie kilkaset!) ukąszeń u zdrowego człowieka ważącego 60 kg. Przy górnej dawce (90 mg) i mężczyźnie ważącym 75 kg mamy już ponad trzydzieści tysięcy ukąszeń, aby osiągnąć dawkę śmiertelną! Znane przypadki śmierci w wyniku użądlenia przez szerszenie były możliwe tylko ze względu na silną reakcję alergiczną ukąszonego (która nie występuje u bohatera książki) wynikającą ze skrajnej nietolerancji toksyn zawartych w jadzie szerszeni. W takim przypadku, już po użądleniach 5-10 szerszeni występuje wstrząs anafilaktyczny, co przy braku szybkiej hospitalizacji prowadzi zwykle do zgonu. Żadną jednak siłą, nawet osoba o ciężkim uczuleniu na jad szerszeni, nie ma większych szans na śmierć w wyniku ukąszenia jednego owada!

Można więc śmiało zasugerować, że ten krótki akapit w połowie siedemdziesiątej piątej strony, to sumarycznie największa bzdura w tej książce. Świadczy on również o skrajnej ignoracji, niewiedzy, a może nawet głupocie autora. Gdyż — jak właśnie udowodniłem — zdobycie realnych danych wymagało około pół godziny pracy. Trzeba skrajnie pokręconej wyobraźni, żeby wymyślić taką pułapkę (lub odwrotnie — zupełnego braku wyobraźni, by nie wymyślić czegoś sensowniejszego). Ale jeśli już ktoś się sili na coś takiego, to ma bezwzględny obowiązek (jako pisarz) zweryfikować przekazywane informacje, aby nie napisać ciężkich bredni.

Na koniec tego fragmentu jeszcze małe wyjaśnienie. Skąd wiem, że chodzi o szerszenia europejskiego, a nie jakąś jego wyimaginowaną, krwiożerczą odmianę? Bo kilka stron dalej, na stronie 83, jest on wymieniony z nazwy łacińskiej — Vespa crabro. A teraz idźmy dalej, bo to nie koniec dramatu pod tytułem „Rozdział piąty”.

5. (s. 75.): „Jeśli zostanie użądlony i umrze, jego śmierć będzie uznana za przypadkową. Szerszenie mogły przecież dostać się do pokoju przez okno (…)”. Skoro okno jest otwarte, i szerszenie przez nie wleciały, to po dokonaniu zabójczego, krwiożerczego czynu morderczego, najprawdopodobniej by stamtąd wyleciały (chyba tylko pszczoły giną po użądleniu). Policja miałaby podwójny orzech do zgryzienia. Nie dość, że brak narzędzia zbrodni (i mordercy w jednej osobie), to jeszcze przy okazji musiałaby wyjaśnić, jakim cudem od użądlenia jednego szerzenia pacjent odwalił kitę, skoro dawka śmiertelna (patrz wyżej) jest jakoś tak dwadzieścia albo trzydzieści tysięcy razy większa?

6. (s. 76): Ciąg dalszy bredni, bełkotu i zarazem dramatu z szerszeniami w roli głównej. Na jednej tylko stronie cała kolejna seria kretynizmów:

a) „(…) Nawet gdyby wszystkie szerszenie zdecydowały się odlecieć w stronę okna, nie odważy się wstać i ruszyć do drzwi. (…) taki manewr skłoniłby owady do błyskawicznego ataku. (…) „. Oraz, dwa akapity dalej: „(…) Wystarczy drobne poruszenie, a dopadną go w ułamku sekundy (…)”. Życie na planecie wymiera, zanim na dobre wyewoluuje, bo osy i szerszenie atakują kogokolwiek i cokolwiek, przy najmniejszym ruchu. Każda osa lub szerszeń wylatujący z gniazda ze ślepą furią atakują każde żywe stworzenie, które bodaj drgnie. Na następnej stronie bohater energicznie porusza ręką z butelką wina w górę i w dół. Szerszenie jednak go nie atakują. Autor nie tłumaczy w żaden sposób tego fenomenu. Tutaj mamy dla przykładu fotografię dwunastu szerszeni Dybowskiego, wpierniczających słodki chyba cukierek na ludzkiej dłoni. Te szerszenie (Dybowskiego) nie wiedzą, że powinny atakować karmiącego ich człowieka przy jego najmniejszym poruszeniu się. Więc go nie atakują. Z kolei tutaj mamy wideo chmary szerszeni, która według krwiożerczego tytułu jest olbrzymia i atakuje samochód, który w nią wjechał. Autor tego filmu chyba też czytał Godenga, bo według mnie to chmara jest taka sobie i lata zdezorientowana zamiast faktycznie atakować pojazd.

b) Czy już wystarczająco plastycznie wyobraziliście sobie kretynizm autora? Nie, to proszę… „(…) Może były tresowane? Tresowane szerszenie! (…)”. Nosz, k…wa mać! Nie mogę…

c) „(…)Wszystkie szerszenie poderwały się do lotu i teraz krążyły po pokoju tak szybko, że nie mógł nadążyć za nimi wzrokiem (…)”. Szerszenie są wielkie, grube i prawie zawsze poruszają się leniwie i ospale. Nawet, gdy atakują, to prędkość ich ataku nie jest aż tak wielka, by nie dało się tego zauważyć. Zaczynam odnosić wrażenie, że stado czterech szerszeni pomyliło się autorowi ze zminiaturyzowaną eskadrą maleńkich samolotów bojowych. Ten natychmiastowy atak i zabójcza prędkość… Prawie, jak nasze F-16 (o ile tylko nie są w naprawie).

7. (s. 77): „(…)Czy osy uspokoją się i złagodnieją, kiedy najedzą się miodu? To wątpliwe. Raczej nabiorą sił i energii. I rozzłoszczą się, bo zechcą wrócić do gniazda z pełnym brzuchem, a nie będą w stanie znaleźć drogi powrotnej (…)”. Zidiocenie autora sięga zenitu. Po nażarciu się miodu (czystego cukru, a nie jakichś tam byle pyłków kwiatowych, które dopiero trzeba przetrawić!) szerszenie stałyby się wyjątkowo ospałe i leniwe. No, i cały czas zastanawiam się, czemu miałyby nie znaleźć tej drogi powrotnej, skoro jest lato, upał, i okna na oścież otwarte (patrz wcześniejsza uwaga o policji)?

8. (s. 78). Bełkotu ciąg dalszy:

s) „(…)Przeżył już ponad godzinę w towarzystwie os i cudownym trafem żadna z nich jeszcze go nie użądliła (…)”. Ręce opadają!

b) „(…) owady znów się pojawiły, wysuwając trąbki (…)”. Boże święty! Osowate (osy, szerszenie) nie mają trąbek! Mają aparat gębowy, wyposażony w żuwaczki, którymi nagryzają owoce i spijają sok lub nektar w ten sposób. Kto nie wierzy, niech zerknie sobie do Vespidarium lub polskiej Wikipedii_): „(…) Osy społeczne mają aparat gębowy typu gryzącego, odmienny od pszczołowatych, bez długiej trąbki, którą mogłyby pobierać nektar z głębokich kielichów kwiatowych (…)”. Autor (lub tłumacz) w swej indolencji i ignorancji, pomylił osę z pszczołą lub muchą!

b) „(…) Ciekawe, jak się zachowają pod wpływem alkoholu. Czy stracą kontrolę nad sobą i wpadną w szał? A może będą kąsać na lewo i prawo? (…)”. W takim razie, stado szerszeni, oszalałych po spożyciu sfermentowanego soku z jabłek, mogłoby być odpowiedzialne za „zakąsanie” na śmierć wszelkie populacji ssaków i zwierząt w całej okolicy, czy tak? Aparaty gębowe osowatych, pszczołowatych i w ogóle większości owadów, są wyposażone w sieci kanalików, które filtrują niebezpieczne dla ich organizmów substancje (między innymi dlatego, owady mogą posilać się na kwiatach i owocach trujących dla innych gatunków). I prawdopodobnie też odfiltrowałyby cały alkohol. Czy właśnie położyłem całą, misterną, dwustronnicową brednię autora o upijaniu szerszeni mieszaniną miodu i wina?

9. (s. 79): „(…) Ich długie, odrażające żądła były wysunięte z odwłoków (…)”. Wedle tej strony żądło szerszenia dochodzi 4 mm długości, więc trzeba być nielada specjalistą, żeby coś takiego uznać za odrażający widok. No, ale bohater ma przecież super zmienny wzrok, dzięki któremu potrafi dostrzec mające cztery milimetry żądło, gdy jednocześnie lot czterech szerszeni rozmywa mu się w oczach. Natomiast, blog Świat Makro.com, jak się należało spodziewać, donosi, że „(…) podczas spoczynku, żądło jest schowane wewnątrz odwłoka, a wysuwa się dopiero w momencie ataku (…)”.

I wygląda na to, że na tym szerszeniowy festiwal kretynizmu się zakończył.

Rozdział szósty

1. (s. 89): „To było tuż przed wieczornym otwarciem restauracji (…)”. Co to niby znaczy? Czy któraś restauracja może sobie pozwolić na to by była czynna od wieczora? A dalej jest jeszcze lepiej: „I jak co wieczór wszystkie stoliki były zajęte (…)”. No, to ci. Restauracja nieczynna całe przedpołudnie i popołudnie, łaskawie otwiera swoje podwoje wieczorem i… bang! W chwilę zajęte wszystkie stoliki. Lokal takiej klasy, że klienci koczują tłumnie pod jego zamkniętymi drzwiami (sic!).

2. (s. 89): „(…) Przypomniał sobie list, ten idiotyczny anonim (…) Tego przeciwnika nie wolno lekceważyć (…)”. Ten akapit przeczy sam sobie. Na początku pada wyrażenie „idiotyczny anonim”, które świadczy o tym, że bohater traktuje go (i zapewne jego autora) bardzo lekceważąco. A parę zdań dalej stwierdza coś kompletnie przeciwnego. Ponadto, w jednym z poprzednich rozdziałów, gdy anonim nadszedł, bohater również zachowywał się wobec niego bardzo lekceważąco, nazywając go nawet robotą jakiejś dzieciarni, czy jakoś tak. Autor coś się nie umie zdecydować.

3. (s. 92): „(…) Merlot uzyskał pozwolenie na ustawienie kilku uli na państwowym gruncie wokół winnic. Wielu pracowników ucierpiało z powodu użądleń. Wybuchły protesty i Merlot musiał się wycofać. (…)”. Nie wiem, czy to wynika z braku podstawowej wiedzy, czy z ignorancji, ale autor z uporem maniaka usiłuje sugerować, że pszczoły to zajadliwi przeciwnicy rodzaju ludzkiego, które atakują kogo popadnie. Podczas, gdy prawie każdy wie, że pszczoła nie niepokojona, zainteresowana jest zbieraniem pyłku, a nie żądleniem kogo popadnie. Mało tego. Parę zdań dalej bohater zastanawia się, czy jest jakiś związek między miodem a frenologią (oczywiście nie ma żadnego, nawet jełop wie, że nie ma związku między miodem a pseudonauką o związku kształtu czaszki ze zdolnościami intelektualnymi, cechami charakteru, czy talentami). Natomiast ani słowem nie wspomnie o możliwym związku niedoszłego producenta miodu z pułapką z szerszeniami, którą na niego niedawno zastawili. Bo przecież… miód… szerszenie… Związku nie ma żadnego, prawda? Nawet w teorii… Ale… miód… czaszka… to związek wydaje się oczywisty (sic!).

4. (s. 96): „– Potrzebuję filmu i lampy błyskowej do aparatu (…) Znalazł to, czego potrzebował, w sklepie na stacji benzynowej (…)”. Ile stacji benzynowych na świecie, zlokalizowanych przy małych miasteczkach, posiada w ofercie swych mini-sklepików drogi sprzęt fotograficzny (lampy błyskowe, bo film do aparatu kupowany na stacji benzynowej może jeszcze jakoś przejdzie)? Zero? Jaki człowiek, turysta i przy okazji archeolog-amator, wybiera się na dłuższe wakacje w rejon, którego nigdy wcześniej nie odwiedził, wyposażony w aparat fotograficzny, ale bez filmu i lampy błyskowej? Brednie!

5. (s. 104): Najpierw „W okolicy było mnóstwo rozpadlin i grot (…)”, a potem: „Policjanci (…) pewnie ryją teraz podziemne korytarze jak krety (…)”. No, pierwsze chyba drugiemu przeczy. Autor nie sądzi chyba, że w mającym kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców i pewnie pięciu policjantów na krzyż miasteczku francuskim nagle wszyscy rzucą wszystko i zaczną przeszukiwać setki, jeśli nie tysiące, okolicznych grot w poszukiwaniu domniemanych ciał domniemanych ofiar.

Rozdział siódmy

1. (s. 112): Bohater daje 10 franków kelnerowi w restauracji, mówi mu, że chce zrobić komuś kawał, a następnie prosi o wskazanie tylnego wyjścia. Wychodzi z restauracji tyłem i… zaczyna przebierać się w kostium kryjąc się za śmietnikami. Czy nie prościej było, skoro już się sowicie opłaciło kelnera-konspiratora, przebrać się w toalecie tejże restauracji?

2. (s. 117): „Równie drobiazgową pracę Frederic wykonał na podwórzu. Znalazł grabie i starannie oczyścił żwirową ścieżkę z plam krwi – na murze nie było śladów (…)”. Koleś obrywa serię mocnych, ale niezbyt celnych uderzeń w brzuch, w wyniku czego ślina cieknie mu z paszczy (ale nie krew!). Następnie otrzymuje potężny podbródkowy, w wyniku czego przewraca się do tyłu, uderza głową o murek (!) i umiera. Jednakowoż, zdaniem autora, krwi nie ma na murku, tylko na żwirowej alejce.

3. (s. 116-117): Obcokrajowiec przybywa znikąd, pyta ogrodnika o drogę do domku w ogrodzie, w tymże ogrodzie zabija (przypadkowo, ale jednak) zwalistego chłopa, następnie ciągnąc ciało za nogi wciąga je do domku i dalej, do piwnicy, następnie zmienia wiele rzeczy w domku i piwnicy, pozorując wypadek, a w ostateczności sprząta przy pomocy grabi żwirową alejkę oraz rzuca na dach domku nóż myśliwski. Potem znika. I nikt, absolutnie nikt niczego nie widzi, nic nikomu nie wydaje się podejrzane, a policja nigdy nie wpada na trop faktycznego przebiegu wydarzeń. Litości, panie Godeng (vel Nygårdshaug)! Litości!

Rozdział ósmy

1. (s. 121): „(…) Te z licznymi białymi plamami na ciele otaczano szczególną opieką, karmiono je kilka razy dziennie mlekiem z dodatkiem miodu. (…)”. Od kiedy krowy, byki i inne dorosłe osobniki bydła domowego są karmione mlekiem? Wodą i trawą, to jak najbardziej. Ale mleko piją tylko cielaki! A w tym fragmencie mowa o osobnikach dorosłych, hodowanych w celach rytualnych.

2. (s. 121 + s. 123): „W sobotni wieczór Frederic (…) Spojrzał na zegar. Wpół do dziesiątej, jeszcze nie jest za późno. Zbiegł do recepcji i zamówił rozmowę telefoniczną z Wielką Brytanią, ze Stephenem Prattem (…) Stephen (…) obiecał przesłać wyczerpującą odpowiedź listem ekspresowym. Frederic mógł się go spodziewać następnego dnia przed południem (…)”. Jestem przekonany, że nawet współcześnie, w drugim dziesięcioleciu dwudziestego pierwszego wieku, list wysłany z Wielkiej Brytanii w sobotę o 22:30 nie dotrze (żadną siłą!) do Francji w niedzielę przed 12:00. To po prostu fizycznie niemożliwe. A co dopiero w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Jestem przekonany, że leniwy i frywolny francuski listonosz z małej wiochy (niecałe trzy tysiące mieszkańców) na południu Francji przez weekend nawet nie kiwnie palcem. Nie wspominając już o czasie potrzebnym na napisanie „wyczerpującej odpowiedzi”. Ten fragment to zupełna bzdura.

3. (s. 127): „(…) To znakomity mistrz produkcji, zdobył wiedzę i doświadczenie w Torres Bodegas w Villafranca del Panadés na południe od Barcelony (…)”. Villafranca del Panadés znajduje się 60 km drogą (lub 38 km w linii prostej), niemalże idealnie na zachód od Barcelony — mapa Google Maps lub zrzutka poniżej. Nie mam pojęcia, czy stwierdzenie, że znajduje się na południe od Barcelony wynika z kompletnej niewiedzy autora (i lenistwa — sprawdzenie tego zajęło mi 30 sekund), czy ze skrajnej ignorancji dla podstawowych faktów geograficznych?

4. (s. 129): Fragment listu od przyjaciela z Wielkiej Brytanii (mimo wszystko jednak dotarł o 12:00 do Saint-Émilion we Francji mimo, że nadano go w Cambridge, w Wielkiej Brytanii, w sobotę około 22:00-23:00 i miał do pokonania 1100 km / 11 godzin samochodem): „(…) Ta ciecz ma niewielkie zastosowanie, więc rzadko się ją wytwarza. Dla celów badawczych produkuje się ją syntetycznie (…) Ponoć można delcyhol uzyskać w sposób naturalny, ale to trudne i ze względów etycznych nie jest stosowane. Delcyhol (…) powoduje uszkodzenia kory mózgowej, które ujawniają się dopiero po upływie wielu lat. (…)”. Ten fragment to przykład nieudolnego budowania suspensu przez autora książki. Po przeczytaniu go, prawie każdy chyba zapyta, co ma etyka do metod produkcji? Produkcja sposobami naturalnymi jest nieetyczna, a syntetycznie już OK? Alkohol metylowy też jest silną trucizną, a jakoś nikt nie ma oporów natury etycznej przed jego produkcją mimo, że prawie każdy jest świadom, iż żule piją i taki syf. Potem okazuje się (na końcu książki), że autor listu jednak miał rację, bo metody produkcji są wyjątkowo nieetyczne. Ale w tym fragmencie czytelnik jest zostawiony z niesmakiem. Poza tym, list ten jest też nielogiczny i wewnętrznie sprzeczny. Rodzą się bowiem pytania typu, jakim cudem zbadano i ujawniono uszkodzenia organizmu po spożyciu, skoro objawiają się po wielu latach, a delcyhol jest produkowany w tak znikomych ilościach? Jakim cudem w ogóle namierzono jego konsumentów i powiązano zmiany po latach z degustacją? Ech… brednie.

5. (s. 132): „(…) Jak wytłumaczy policji swoją rolę w tym dramacie? Będą zadawać pytania, może nawet go tymczasowo aresztują. (…)”. Co za brednie! Przecież został przesłuchany kilka dni wcześniej, zaraz po zniknięciu dziewczyny, złożył obszerne i wyczerpujące wyjaśnienia. Poza tym, był sprawdzany przez policjantów patrolujących wejście do hoteli po kilka razy dziennie, gdy zapisywano każdą jego godzinę wyjścia i powrotu oraz pytano, co robił. Jakie jeszcze pytania mieliby zadawać po tym, gdyby przekazał im informację, że otrzymał telefon od dziewczyny? Dlaczego mieliby go aresztować? Nie jest nawet podejrzanym. A jest za to obcokrajowcem. W tej sytuacji co najwyżej odbiera się paszport, aby uniemożliwić legalną ucieczkę.

6. (s. 135): „Podczołgał się do klapy i przeciągnął palcami wzdłuż czworokątnej szczeliny. Klapa przylegała szczelnie do otworu w kamiennej posadzce, można ją było otworzyć wyłącznie od dołu (…)”. Jakoś nie potrafię pojąć sensu budowania klapy do strychu, która po drugiej stronie nie posiada żadnego uchwytu i faktycznie da się ją otworzyć wyłącznie z jednej strony. Takie rozwiązanie jest niebezpieczne (dla zamkniętego) i nie ma żadnego logicznego uzasadnienia.

7. (s. 135): „Potem zaczął krzyczeć. Grube na metr mury tłumiły jego krzyki (…) A pomieszczenie nad dzwonem? Miną lata, zanim ktoś tu zajrzy (…)”. Brednia za brednią. Po pierwsze, ściany dzwonnicy być może i są grube na metr (choć i w to trudno uwierzyć), ale posadzka na pewno nie. Po drugie, jest jeszcze drewniana klapa, w którą można walić lub po niej skakać. Echo w wieży kościelnej rozniosłoby to na cały kościół i spowodowałoby, że uderzenia byłyby słyszalne ze znacznej odległości. Po trzecie wreszcie, pięć minut przed uwięzieniem bohatera, pomieszczenie lustrował policjant. Ujawnienie kilka godzin później faktu zaginięcia pana cudzoziemca spowodowałoby, że policja sprawdziłaby to miejsce w pierwszej kolejności. Nie minęłyby więc lata, tylko godziny do uwolnienia bohatera.

8. (s. 136): „Zanim minie doba, potworne wibracje sprawią, że ogłuchnie. (…) Nie zginie z głodu ani z pragnienia, zabiją go dźwięki (…)”. Trudno jest skomentować poziom naiwności i głupoty w tych stwierdzeniach. Po pierwsze, jeśli dźwięk jest wystarczająco głośny, to człowiek głuchnie po pierwszym razie, a nie po całej dobie. Po drugie, głuchota jest efektem natężenia dźwięku a nie towarzyszących mu wibracji. Po trzecie, dźwięki nie zabijają. W żaden sposób. Jeśli natężenie dźwięku przekracza określoną granicę to człowiek głuchnie i… koniec. Owszem, prawdopodobnie dałoby się wygenerować dźwięk o częstotliwości, które teoretycznie byłoby w stanie zdesynchronizować ludzkie serce, zakłócić pracę mózgu lub uszkodzić ludzie ciało w inny, śmiertelny sposób. Ale rozsądny człowiek raczej nie podejrzewałby kościelnych dzwonów o takie możliwości.

9. (s. 136): „(…) Château Belair rocznik 1982. Premier Grand Cru Classé. Po co pogarszać sytuację, pomyślał, i wepchnął korek do środka. Strużka wina trysnęła mu na ubranie (…)”. Wino to nie szampan. Nie jest gazowane (z wyjątkiem musujących). I nigdy nie jest nalewane „po czub” butelki. Wciśnięcie korka do środka butelki nie powoduje żadnej reakcji. Nic nie tryska. Co prawda, otwierałem w ten sposób wino tylko raz, ale nikt wokół z pewnością nie został oblany, choćby kropelką. Szampan, natomiast, jest gazowany (siła wypychajaca), ma karbowany, plastikowy kurek z nasadką, więc żadną siłą nie da się go wcisnąć do środka. P.S.: Sprawdziłem, dla pewności. Château Bélair nie jest winem musującym! A wśród wszystkich win typu Bordeaux, tylko wina Crémant de Bordeaux są musujące. Sęk w tym, że pojawiły się one na rynku w… 1990 roku, czyli pięć lat po napisaniu tej książki. Poza tym, wino to jest klasy Premier grand cru classé B, czyli z literką „b” na końcu i pisane z małych liter, a nie — jak autor sugeruje — Premier Grand Cru Classé, choć może to akurat być błąd tłumacza. Podobnie, jak zastąpienie francuskiego, akcentowanego „é” zwykłym „e” w nazwie wina.

Rozdział dziewiąty

1. (s. 137): „Cztery uderzenia dzwonu wyrwały go z otchłani, ale zaraz znów w nią zapadł. Pięć uderzeń przeszyło go do szpiku kości, lecz spał dalej. Kiedy sześć uderzeń eksplodowało w jego uszach, wstał niezdarnie i kichnął (…)”. Człowiek, który: (a) nie spał prawie całą noc, aż do godziny trzeciej trzydzieści i (b) wlał w siebie (dosłownie, na dwa razy) całą butelkę wina, nie jest w stanie (żadną siłą!) obudzić się po dwóch i pół godzinach snu oraz budzić się co godzinę. Wpada w najgłębszy możliwy sen i śpi co najmniej 6-7 godzin (skrajne zmęczenie + upojenie alkoholowe). To, co nam tu autor zaserwował mogłoby pasować do popołudniowej drzemki.

2. (s. 137): „Kolejne godziny przywiodły go na krawędź koszmaru. (…) Kiedy dzwon wybił godzinę dziewiątą, leżał zwinięty w kącie i trząsł się jak osika. Znalazł się w izbie tortur (…)”. No, to są kolejne brednie, bo tego inaczej nazwać się nie da. Opis podany w tym miejscu powieści pasowałby do sytuacji, w której człowiek byłby przez kilka godzin bombardowany nieustanną kakofonią głośnych dźwięków. I byłby przy tym jeszcze związany, nie mogąc zasłonić uszu. Żadną siłą nie pasuje do sytuacji, w której ktoś słyszy kilka uderzeń dzwonu, trwających może trzydzieści sekund, oddzielonych pięćdziesięcioma dziewięcioma minutami ciszy. Może więc do kolejnych dźwięków przygotować się wcześniej. Nie są one dla niego zaskoczeniem. No i nie jest związany, więc… może mocno zasłonić uszy, prawda?

3. (s. 139): „W końcu szef policji zdecydował się go przyjąć. (…) Komisarz spojrzał na niego bez cienia życzliwości, a kiedy zbliżył się do krzesła, warknął: – Proszę stać, łajdaku! To już koniec, fini, twoich podłych sztuczek. – Złapał grubymi palcami za klapy munduru tak energicznie, że duży mosiężny guzik obluzował się i upadł na podłogę, tocząc się pod szafę. (…)”. Zastanawiam się, czego nawąchał się autor pisząc ten fragment, bo to jest zupełna bzdura. Facet (główny bohater) prowadzi prywatne śledztwo, nieudolnie próbując pomóc równie nieudolnej i bezsilnej policji. Dwa razy wpada przy tym w kanał i zajmuje czas tejże policji, to fakt. Ale mimo wszystko jest osobą w jakimś tam stopniu pomocną lub co najwyżej „wioskowym głupkiem” kręcącym się pośród profesjonalistów i zawracającym im dupsko. Poza tym — co najważniejsze — jest to osoba, która w imię być może źle pojmowanej chęci pomagania policji, wpadła w niemałe tarapaty. Mało kto chciałby spędzić półtorej doby w ciasnej wieży zegarowej. Takiego człowieka traktuje się z pobłażaniem lub w ostateczności — z lekko ukrywaną irytacją, a nie w taki sposób, jak zrobił to komisarz policji. Nazywanie kogoś łajdakiem, szarpanie go za ubranie i oskarżanie go o stosowanie podłych sztuczek jest zupełnie nierealne w tej sytuacji. Albo autor jest ignorantem, zupełnie nie znającym się na ludzkiej psychice, albo usiłuje kreślić tu obraz komisarza policji-kretyna. Francuzi mogliby się trochę obrazić.

4. (s. 139): Koleś dostaje telefon od porwanej dziewczyny, która wskazuje mu miejsce, gdzie przebywa. Bierze to na serio i wpada w pułapkę, w której siedzi uwięziony przez półtora dnia. W tym czasie ostro myśli i w momencie uwolnienia dochodzi do wniosku, że dziewczyna ciągle jeszcze żyje. Zostaje zaprowadzony na policję, a tam, zamiast rozedrzeć gumiora, ustawić wszystkich pod ścianą i zażądać natychmiast widzenia się z komendantem, któremu ma do zakomunikowania wiadomość, od której zależy życie porwanej, siedzi jak ten potulny baran pod ścianą, powtarza sobie w myślach, że czas jest najważniejszy, czeka na łaskawą audiencję komisarza, wysłuchuje jego bełkotliwej tyrady, a na sam koniec… zamiast wprost powiedzieć mu, co odkrył, posługuje się jakąś idiotyczną zagadką, zostawia policjanta w zdumieniu i wychodzi, bez słowa wyjaśnienia. Zamiast powiedzieć wprost, gdzie jest porwana, zostawia zagadkę do rozwiązania przez policjantów. Ilość kretynizmów w tym krótkim fragmencie wprost przytłacza.

5. (s. 139): Bohater został uwolniony po ósmej rano, a o w pół do dziesiątej rano, czyli niecałe półtorej godziny później, był już z powrotem w hotelu, po oczekiwaniu u komisarza, wysłuchaniu jego wrzasków, powrocie do hotelu, zjedzeniu dwóch rogalików, wypiciu kawy, wzięciu prysznica, przebraniu się i napisaniu listu do tegoż komisarza. Kolejny pisarz, który nie potrafi używać zegarka i myśli, że czas jest z gumy.

6. (s. 140): „(…) po czym napisał kilka zdań na kartce papieru i włożył ją do koperty. Na kopercie umieścił nazwisko szefa policji. Wręczył ją portierowi razem z banknotem dwudziestofrankowym i wyjaśnił dokładnie, gdzie i kiedy ma ją dostarczyć. (…)”. W mającym niecałe trzy tysiące mieszkańców miasteczku nazwisko szefa policji jest doskonale znane każdemu. W zupełności wystarczyłoby napisanie go na kopercie i podanie koperty portierowi. Nie trzeba mu „dokładnie wyjaśniać” komu ma ją dostarczyć. Autor po raz kolejny zdaje się sugerować, że Francuzi to idioci.

7. Strona 145 i strony 147-148 to kolejne przykłady budowania suspensu w tak kiepski, wręcz tandetny sposób, operując płytkimi niedopowiedzeniami i urwanymi bezsensownie zdaniami, że co drugi domorosły początkujący pisarz napisałby to dwa razy lepiej. Zwykły winiarz jest tu przedstawiany jako „superhiroł” i detektyw z wieloletnim doświadczeniem, który ma prawo (głównie moralne) powiedzieć ojcu porwanej kobiety iż policji podał tylko kilka skąpych faktów, bo rozgrywa własną grę z przestępcą, a resztę szczegółów (które ojciec właśnie poznał) można podać policji dopiero za dwie godziny, bo wcześniej główny bohater musi załatwić kilka spraw. Ojciec porwanej również zachowuje się jak skończony kretyn i zgadza się na takie idiotyczne ultimatum. Gdybym był ojcem porwanej dziewczyny lub kobiety i w domu moim pojawiłby się fagas opowiadający takie farmazony, to by najpierw dostał w łeb patelnią, a następnie przywiązałbym go do krzesła, przykleił słuchawkę do gęby, wykręcił numer policji, a na końcu zaczął przypalać mu nogi zanim ten nie powie policji dokładnie wszystko, co wie. Dla każdego prawdziwego ojca życie jego córki jest najważniejsze i z pewnością tysiąc razy ważniejsze niż jakaś prywatna gierka jakiegoś detektywa-amatora i kretyna przy okazji. Ilekroć w dowolnej książce trafiam na tego rodzaju fragmenty, to zastanawiam się, czemu ich autor zadał sobie aż tyle trudu, by zrobić ze swojego bohatera idiotę? Oraz, czy takie nierealne przedstawianie wyssanych z palca bredni nie jest przypadkiem obrażaniem inteligencji czytającego?

Rozdział dziesiąty

1. (s. 150): „(…) W najdalszym kącie dostrzegł drabinę (…) Była stara, ale wyglądała na solidną i miała co najmniej trzy metry długości. Zdołał przeciągnąć ją przez okno, po czym oparłszy ją na ramieniu, skoczył z powrotem między drzewa (…) Błyskawicznie podbiegł do drzewa i oparł drabinę o pień, wspiął się na pierwszy konar i wciągnął drabinę za sobą (…) Drabina była ciężka, musiał użyć całej swej siły i zręczności, by przerzucić jej drugi koniec na szeroki parapet (…)”. No, to już są brednie do kwadratu. Zupełnie nie mogę wyobrazić sobie gościa, maks metr osiemdziesiąt, który biega z trzymetrową drabiną, przeciąga takiego kolosa bez problemów przez okno, kładzie sobie na ramieniu, biega z nim od domu do lasu, wciąga na kolejne konary drzewa… no kurna, bujdy na resorach!

2. (s. 151): „Wczołgał się na czworakach na drabinę i spojrzał w dół; upadek z tej wysokości nie powinien zakończyć się tragicznie. (…)”. Drabina miała trzy metry, była podciągana dwukrotnie, czyli kolo czołgał się po niej na wysokości drugiego piętra (sześć metrów). Upadek z tej wysokości może dość często zakończyć się tragicznie.

3. (s. 156): „Wział jedną butelkę i wsunął ją za koszulę. Jeśli wyjdą cało z tej opresji, wino przywróci mu siły (…)”. Patrz pan, a mnie całe życie uczono, że wino działa rozluźniająco, wyciszając i poprawiając humor. A tu się okazuje, że zawiera kofeinę, wpływa na produkcję adrenaliny i działa pobudzająco. No chyba, że ktoś pomylił wino z Red Bullem…

4. (s. 157): „(…) Nie ma psa, którego nie pociągałby zapach anyżu. Czując jego woń, każdy pies ochoczo porzuca swój trop.„. Specjalistą z kynologii nie jestem, więc muszę zapytać kogoś mądrzejszego, bo mi to brzmi na kompletną bzdurę (zapytałem — pytanie po angielsku na Pets.SE). Gdyby tak było faktycznie, zwierzaki na które pieski chętnie polują, na przestrzeni setek lat prawdopodobnie dawno by już wyewoluowały gruczoł produkcji zapachu anyżowego. Żeby owe pieski oszukiwać i zwodzić. Coś na kształt piżma u piżmaków (no i oczywiście miałem rację — odpowiedź po angielsku na Pets.SE na powyższe pytanie).

5. (s. 159): „(…) Jego ciało pokryło się błotem, posklejane włosy przesłaniały mu widok (…)”. No, żeby komuś ubłocone włosy przesłaniały wzrok, to musiałby je mieć gęste, długie co co najmniej jak Nasz Pan Jezus Chrystus albo Conchita Wurst (ani słowa wcześniej w książce o tym, że poważny właściciel restauracji i znany winiarz posiada fryzurę jak dwudziestoletni członek zespołu trash-metalowego) i do tego zupełnie swobodnie rozpuszczone. Tylko kretyn, posiadając długie włosy, udaje się na akcję ratowania niewiasty, zostawiając je rozpuszczone i nieupięte w żaden sposób.

6. (s. 159): „Frederic biegł do drzewa (…)” + „(…) Leżał spokojnie, nasłuchując, aż kroki oddaliły się. (…)”. Cztery krótkie akapity, kilkadziesiąt wyrazów, a w środku najmniejszego słowa, w którym momencie bohater zatrzymał się, przewrócił, położył, kucnął itp. Na tym etapie książki autor, podniecony i zupełnie zniewolony faktem, że kończy wreszcie tego gniota, nie przejmuje się już nawet zgodnością z własnymi słowami. Ot, bohater raz stoi, raz leży, raz lewituje, raz turla się i zmienia te stany zupełnie swobodnie. Tylko przechodzenia przez ściany brakuje do kompletu.

7. (s. 160): „(…) Zacisnął zęby z wściekłością, kiedy zdał sobie sprawę, co jej zrobili.„. Oficjalnie, anachronizm (uprzedzanie faktów), a nieoficjalnie, kompletny brak kontroli nad akcją i nad tym co się pisze. Na tym etapie akcji bohater nie wie, „co jej zrobili”. Wie, jedynie, że odnalazł dziewczynę, że ona żyje, ale że jednocześnie bełkocze, jakby była zupełnie pozbawiona rozumu. Nie ma jednak bladego pojęcia, kto lub co, kiedy i jak wpłynęło na zachowanie się dziewczyny. Bełkot dziewczyny, sugerujący pomieszanie zmysłów, mógł mieć wiele przyczyn niezwiązanych z „nimi”.

Rozdział jedenasty

1. (s. 161): „(…) Chyba nie zauważyli, że był z Geneviève. To dobrze, bo znaczy, że dziewczyna jest uratowana (…)”. Bardzo kiepskie uproszczenie. Zostawił dziewczynę w jakimś rowie (poziom bełkotu na końcu książki sprawił, że przeskakiwałem po kilka wyrazów i nie skupiałem się na wszystkich szczegółach) i pobiegł sprowadzić pomoc, po czym otrzymał strzała w ryja i padł ogłuszony. W tej sytuacji, absolutnie nic nie stało na przeszkodzie, by przeciwnicy zawlekli go do domu, po czym stwierdzili brak dziewczyny, zaczęli jej szukać w okolicy i w końcu znaleźli w tymże rowie. Uprzedzanie faktów. Do momentu pełnej neutralizacji przeciwników, bohater nie miał żadnych podstaw, by twierdzić, że dziewczyna jest bezpieczna.

2. (s. 162): Całą stronę zajmuje dowód, że autor książki naoglądał się amerykańskich filmów, w których ciemność absolutna nie istnieje, bo nawet w trakcie najczarniejszej nocy z boku świeci lekkie niebieskie światło (sic!). Mamy tu dom na zupełnym odludziu (posiadłość w samym środku wielkiego pola winorośli), w nocy najprawdopodobniej nieoświetlaną na zewnątrz wcale i mamy gościa zamkniętego w toalecie bez okna i przy zgaszonym świetle. W takich warunkach widoczność wynosi zero lub niewiele powyżej. Nie przeszkadza to jednak bohaterowi dokładnie zbadać zawartość pomieszczenia, sprawdzić jakie rzeczy ma do dyspozycji, a następnie przy ich pomocy upozorować własne samobójstwo przez powieszenie się.

3. (s. 164): Informacja od Brytyjczyka, autora listu o delcyholu, wspomnianego powyżej: „(…) Zdobycie informacji o delcyholu nie było dość proste i musiałem wiele osób nakłonić do złamania tajemnicy zawodowej (…)”. Kolejny dowód na to, że autor kompletnie nie panuje nad powieścią. Wśród błędów znalezionych w rozdziale ósmym (powyżej) jest dowód na to, że na napisanie owego listu (zdobycie cytowanych tu informacji) jego autor miał około kilkanaście minut do pół godziny i robił to w sobotę późnym wieczorem. Gdzie więc i jak znalazł te „wiele osób”? Plus, kolejna piramidalna bzdura. Jeśli (jak wielokrotnie w książce powtarzano) delcyholu nie produkuje się w ogóle w celach konsumpcyjnych, a produkcja na potrzeby technologiczne jest znikoma (ze względu na bardzo trudne warunki uzyskiwania i minimalne zapotrzebowanie) to skąd autor wziął „wiele osób” i „tajemnicę zawodową”. Jaka może być tajemnica zawodowa przy zupełnie niszowej produkcji produktu praktycznie nie stosowanego na rynku. Poza tym, jaka w ogóle tajemnica zawodowa w obszarze nauki i techniki? Wszystkie procesy i procedury są jawnie badane i udokumentowane. Nawet proces wzbogacania uranu, czy produkcji bomby jądrowej nie jest objęty tajemnicą i znany naukowcom. O tajemnicy zawodowej możemy mówić w przypadku tajnych dokumentów lub produktów komercyjnych (np. proces produkcji coca-coli).

4. (s. 165 i kolejne): Spoiler! Uwaga, zdradzam sens książki! Szczytowe nawarstwienie kretynizmów wymaga tego. Kto mimo wszystko chce czytać tę książkę, powinien ten punkt pominąć. „(…) Teraz już rozumiesz, dlaczego nikt nie jest zainteresowany produkcją organicznego delcyholu, tym bardziej że związek ma niewielkie zastosowanie i (…) jest trujący (…)”. Sytuacja (wyjaśnienie „tajemnicy” tego żałosnego pseudo-kryminału) jest więc następująca: Koleś odcyfrował pismo minojskie sprzed kilku tysięcy lat. Wśród odczytanych notatek znalazł się przepis na produkcję specjalnego rodzaju alkoholu (delcyholu), który można produkować metodami naturalnymi poprzez wykorzystanie bakterii i drożdży z żołądka ludzkiego. Niestety, te organizmy giną natychmiast po opuszczeniu ustroju. Jedyny więc sposób, to porwanie jednego lub kilku delikwentów, rozprucie żołądka i wsadzenie do roztworu cukru i tłuszczu. W ten sposób, popełniając wielokrotną zbrodnię (zabijając wiele osób), można uzyskać produkt, który (powtarzane wielokrotnie!) jest trujący przy spożyciu i praktycznie nie ma zastosowania przemysłowego. Ponieważ jednocześnie smakuje on jak zwykły alkohol, a efekty działania trucizny objawiają się po latach, więc czysto teoretycznie można by w tym miejscu założyć, że autorowi tak szalonego planu zależy na wyprodukowaniu trucizny na potrzeby działalności teoretycznej. Nawet to jest naciągane, aż piszczy, bo co komu po truciźnie działającej po latach? Ale, OK, zostawmy to tak. I teraz następuje uderzenie meteorytu, gdy okazuje się że autorka wcale nie to miała na myśli. Delcyhol miał jej posłużyć do… zdobycia fortuny, która pozwoliłaby jej wykupić (a następnie zniszczyć) firmę jej ojca i w ten sposób odgryźć się na nim za to, że opuścił on rodzinę, gdy owa córka była malutka. Wielkoskalowa produkcja alkoholu, wymagająca zamordowania dziesiątek (setek?) ludzi w procesie produkcji, dająca w efekcie trujący po latach produkt, dla którego obecny popyt na rynku jest znikomy, miała przynieść fortunę? To są tak piramidalne bzdury, że aż zapiera dech w piersiach i brakuje argumentów.

Z logicznego punktu widzenia wygląda to tak: Paniusia chce zarobić fortunę, więc otwiera w stolicy Norwegii małą restauracyjkę. Nagle trafia na notatki domorosłego archeologa, z których wynika, że kilka tysięcy lat temu moczono w oliwie i miodzie młode kobiety z rozpłatanymi brzuchami, by w ten sposób uzyskać przezajebiste wino (ponieważ delcyhol jest silnie trujący, to jeszcze brakuje nam na czubku absurdu stwierdzenia, że kultura minojska upadła, bo jej kapłani żłopali toksyczny alkohol!). I nagle doznaje olśnienia. Po co robić normalny interes tradycyjnymi metodami? Lepiej (a) pojechać do zapyziałej wiochy na południe Francji i kupić tam upadającą posiadłość winiarską, (b) porwać kilka osób (ściągając na siebie zainteresowanie kilkuset policjantów), rozciąć im brzuchy, zanurzyć te osoby w tłuszczu i cukrze i (c) wyprodukować w ten sposób metodą naturalną silnie trującą pochodną alkoholu, o praktycznie znikomym zapotrzebowaniu na rynku chemicznym, którą da się bardzo łatwo wyprodukować metodą syntetyczną tylko, że nikt tego nie robi, bo… na rynku występuję praktycznie znikome zapotrzebowanie na nią. Usilnie szukam jakiegoś porównania i wychodzi mi, że to tak, jakby współczesny producent mieczy (oczywiście tych na użytek maniaków organizujących średniowieczne turnieje; podobne zapotrzebowanie na rynku) naoglądał się filmu „Robin Hood” z 1991 roku i postanowił porywać ludzi, by przebijając ich na wylot owymi mieczami, uzyskiwać najlepszą na świecie stal. Bo przecież wszystkim wiadomo, że najlepsze miecze to te, które hartuje się w krwii niewolników. Tylko osobie skrajnie obłąkanej mógł przyjść do głowy plan polegający na zabiciu kilku osób tylko po to, by „przy ich pomocy”, wyprodukować towar, którego sprzedaż będzie znikoma lub żadna, i twierdzić, że w ten sposób zbije fortunę. Autorka tego planu (ani pięć kolejnych osób wciągniętych do spisku) nie wykazuje jednak żadnych oznak szaleństwa, a autor nie sili się nigdzie na przedstawienie jakiekolwiek ekonomicznych podstaw uzasadniających sensowność takiego planu. Jest więc to piramidalny błąd ze strony autora. Nie można stworzyć bohatera (jednego, nie wspominając o kilku, jak w tym przypadku), narysować go jako osobę rozsądną, myślącą, znającą podstawy ekonomii itp., a następnie włożyć jej w głowę absurdalny plan, który nie ma żadnych podstaw, żadnego uzasadnienia, ani nawet sensu. To tak, jakby w książce nie będącej literaturą fantastyczną, z zupełną swobodą pisać o bohaterze przechodzącym przez ściany, którego kule omijają. Albo piszemy ugruntowany w naszej rzeczywistości kryminał albo kolejnego „Matriksa”.

Chyba każdy dostrzeże, że główny wątek tej książki to kompletnie nie trzymający się kupy stek bzdur. Jakim cudem nie zauważyli tego wydawcy ani czytelnicy i pozwolili temu pseudo-pisarzynie wyprodukować jeszcze dziewięć takich „dzieł”? Gert Nygårdshaug (Gert Godeng) jest pierwszym w mojej historii autorem, który powinien mieć prawny zakaz pisania i publikowania. Szkoda drzew!

5. (s. 172): W jednej spreparowanej czekoladce można umieścić takie ilości tak silnego środka nasennego, że potraktowana nim osoba zasypia tak głęboko, iż nie budzi się ani w momencie rozprucia jej brzucha ani w ciągu kolejnych ośmiu godzin moczenia jej w kadzi z tłuszczem i cukrem. Brak słów…

6. (s. 173): „Geneviève (…) jest wolna. Uwolniłem ją, jest bezpieczna. Przegraliście. (…)”. Rzekoma przegrana antagonistów miała wynikać z tego, że wspomniana kobieta będzie świadkiem dla policji i doprowadzi do skazania wszystkich uczestników. Szkoda tylko, że żaden z uczestników tej sceny nie raczy zauważyć, iż wspomniania Geneviève od spożywania delcyholu dostała pomieszania zmysłów. Toteż jej wartość dla policji jako świadek jest zerowa.

7. (s. 174): „(…) Delcyhol jest niebezpieczny. Zobacz tylko, co stało się z Geneviève Brisson (…)”. No, właśnie… Nikt nigdzie nie tłumaczy, dlaczego Geneviève dostała jobla po kilku dniach, gdy podobno efekty zatrucia delcyholem ujawniają się po latach?

8. (s. 174-175): Na tych stronach znajdziemy dwa przypadki pomijania kluczowych szczegółów. W pierwszym główny bohater ślizgiem wpada pod biurko, grzebie w przewróconym pod nim koszu na śmieci w poszukiwaniu wrzuconego tam pistoletu, a trzydzieści sekund później osuwa się po ścianie na podłogę. To pierwszy akt teleportacji, spod biurka pod ścianę. Drugi akt następuje w przypadku lolesia na wózku inwalidzkim, który mdleje w pokoju, a po chwili jego wózek znajduje się już w przedpokoju.

9. (s. 175): Wspomniany przedpokój ma pochyłą podłogę (ke?)! Z pewnością jest to wprost doskonałe rozwiązanie do codziennego użytku przez inwalidę poruszającego się na wózku inwalidzkim. Choć nawet w pełnosprawna osoba popukałaby się w czoło, gdyby ktoś zaproponował zbudowanie korytarza z pochyłą podłogą. W każdym razie, po tejże pochyłej podłodze wspomniany wózek z omdlałym ciałem osuwa się coraz szybciej i szybciej. Na końcu przedpokoju, tuż przed szklanymi drzwiami, znajduje się dość wysoki próg. Na tyle wysoki, by zatrzymać rozpędzony wózek inwalidzki (skos podłogi musiałby wynosić chyba ze trzydzieści stopni!). Przy czym, siła rozpędu powoduje, że bezwładne, omdlałe ciało inwalidy wystrzeliwuje z nagle zatrzymanego wózka i po akrobatycznym locie przebija szklane drzwi. Cały ten stek bzdur i kretynizmów służy do wyjaśnienia śmierci jednego z uczestników spisku. Inne, sensowne, środki uśmiercenia bohatera przekraczają możliwości wyobraźni tego pseudo-pisarczyny. My wszyscy też chyba mamy skrajnie ograniczoną wyobraźnie, skoro nie potrafimy wyobrazić sobie żadnego powodu, dla którego w domu dla inwalidy buduje się pochyłe korytarze, powodujące niekontrolowany zjazd wózka inwalidzkiego, kończące się przy tym tak wysokim progiem, że uderzający w niego wózek inwalidzki przewraca się.

Rozdział dwunasty

1. (s. 183): „Samolot wspiął się na jedenaście tysięcy metrów. Za cztery godziny znajdzie się w Oslo„. Alo, panie autor… Żadne linie lotnicze nie oferowały w dwudziestym wieku bezpośredniego lotu z lotniska Aeroport de Bordeaux Merignac, pod Bordeaux (najbliższe Saint-Émilion), ani z żadnego w pobliżu, do Oslo! SAS lata z Oslo bezpośrednio tylko do Nicei i Paryża. Air France i Lufthansa łączą to lub pobliskie lotniska z Oslo lotem z przesiadkami, odpowiednio w Paryżu i Frankfurcie. Pierwszymi liniami lotniczymi, które zaoferowały takie połączenie bezpośrednie (obecnie zawieszone) były niskokosztowe norwegian.no. Ale te linie zaczęły operować w 2002 roku, więc pan nie miał prawa mieć bladego na ten temat pojęcia, pisząc tę książkę w 1985 roku. I żadną siłą nie miał pan prawa wyprawić swego bohatera w lot bezpośredni z Bordeaux do Oslo! Ponieważ jednak, co udowadniają liczne powyżej opisane błędy, regularnie gubi pan wątki, więc pewnie po prostu zapomniał pan napisać, że bohater pojechał pociągiem z Bordeaux do Paryża i tam wsiadł w samolot lub, że podróżował z przesiadką tu, czy tam.

Zostaw komentarz