Robert Muchamore — Rekrut
„Rekrut” to powieść młodzieżowa — i za razem pierwszy tom baaaaardzo długiej serii (17 tomów) — osadzona w moim zdaniem solidnie przerysowanej rzeczywistości. Osobiście nie kupuję wizji społeczeństwa, w której dwunastolatek jest katowany w biały dzień na ulicy i nikt z tym nic nie robi. Oraz licznych podobnego kalibru wątków.
Ale nawet, gdyby zaakceptować te przejaskrawienia to nadal nie zmienia to faktu, że w wielu miejscach są one wewnętrzne sprzeczne lub autor po prostu się myli.
Co mi się natomiast podoba w tej powieści, to bardzo oszczędna narracja. W połączeniu ze świetnym lektorem wersji audio (Jarosław Boberek) dla te wrażenie, jakby opowiadający zmuszał się czasem do wypowiadania niektórych kwestii. Ale wbrew pozorom buduje to wartość dodaną do klimatu opowiadanej historii.
Jako ciekawostkę powiem, że ani wstęp książki (mówiący o udziale młodzieży francuskiej podczas II wojny światowej w działalności francuskiego ruchu oporu), ani opisy powieści w niektórych serwisach (opowiadające o terrorystce, której dziecko założyło podsłuch w domu) nie mają absolutnie nic wspólnego z treścią powieści. I szczerze mówiąc — nie mam bladego pojęcia po co autor (w pierwszym przypadku) lub wydawca (w drugim przypadku) w ogóle ich użyli.
Jest to o tyle ważne, że znam co najmniej dwie osoby, które zrezygnowały z dalszej lektury po wysłuchaniu tego wstępu. Argumentując swoją decyzję tym, że nie mają ochoty słuchać lub czytać o wykorzystywaniu i zabijaniu nieletnich w wojnie i walce partyzanckiej. Zaś powieść „Rekrut” jest o kompletnie czymś zupełnie innym (czasy współczesne, Wielka Brytania, problemy i dramaty dorastającego nastolatka).
No, a teraz już te błędy, nieliczne jakby. Ułożone chaotycznie — podzielone na grupy, niezgodne z tokiem powieści — aby nie psuć za bardzo zabawy tym, którzy jeszcze jej nie czytali.
Przerysowana rzeczywistość
1. Już wspomniane we wstępie. Dwunastolatek został skatowany (literalnie) przez dwudziestokilkuletniego zbira. Znowu „w biały dzień”, na środku ulicy. Nikt nie zareagował. Na koniec otrzymał bardzo mocne kopnięcie w brzuch, po którym przez kilka dni sikał krwią, odczuwając przy tej okazji silne bóle krocza.
W Polsce krwiomocz u dwunastolatka powoduje automatyczne podejrzenia o krwotok wewnętrzny i natychmiastowe położenie dziecka na oddziale szpitalnym. A gdy tylko pojawi się cień podejrzenia, że jest to wynik pobicia, to natychmiast włączany jest prokurator. Wszak to dopiero dwunastoletnie dziecko.
W Wielkiej Brytanii lekarka olewa chłopaka sikiem prostym i doradza mu, by zgłosił się do niej, jeśli to samo nie minie po kilku dniach. Ale minie na pewno, bo rany narządów wewnętrznych z reguły zabliźniają się same. Oczywiście nawet nie przez myśl jej nie przejdzie, że być może wypadałoby tematem zainteresować policję.
2. Wyżej wymieniony zbir jest znany przez wszystkich na danym osiedlu, słynie z regularnych burd, częstego pobicia byle kogo i często nawet bez powodu, a także niszczenia samochodów i wybijania szyb sklepowych. I… tak sobie żyje od miesięcy, jeśli nie lat, bo absolutnie nikt niczego z tym nie robi. Sąsiedzi nie interweniują, policja nie przeprowadza żadnych śledztw, nie ma kontroli dzielnicowych, słowem eldorado dla źle czyniących ta Brytania.
3. Towarzystwo w jakie wpada na krótki okres James podczas przebywania w domu dziecka jest jeszcze bardziej moim zdaniem przerysowane. Piją, palą, włóczą się — to spoko. Ale oprócz tego, zdemolowali młotkami mercedesa oraz pobili na ulicy kilkuletnie dziecko i… nic. Nikt niczego nie zauważył, nikt nie doniósł na policję, zero, nada.
Gdy chwilę później autor opowiadał o wyjeździe Jamesa na posterunek policji, to byłem przekonany, że to w związku z doniesieniem o tej demolce lub pobiciu. A tu okazuje się, że to w związku z wydarzeniem otwierającym powieść. Mocno przerysowane, mocno naciągane, mocno słabe. Wielka Brytania nie może chyba być aż tak zła.
4. Organizacja rekrutująca swoich członków wśród nastoletnich dzieci, do której tzw. egzaminy wstępne obejmują:
- walkę zupełnego żółtodzioba z mistrzem karate, rozkwaszenie temu pierwszemu twarzy i wyłamanie kciuka,
- zarżnięcie kurczaka przy pomocy długopisu?
Nie, tego kompletnie i w całej rozciągłości nie kupuję. To jest po prostu zupełna bzdura.
Do tego wszystkiego dochodzi bardzo oszczędny styl narracji, który tu akurat bardzo przeszkadza. Autor przechodzi nad powyższymi do zupełnego prządku i nawet jednym zdaniem nie tłumaczy, co miało niby dać lub co udowodnić zmuszanie dwunastolatka do własnoręcznego, niezwykle brutalnego uśmiercania zwierzaka (z podkreśleniem, że agonia będzie trwała co najmniej pół minuty) lub czemu miała niby służyć próba zamiany jego twarzy w krwisty befsztyk.
Matematyka
1. Jakkolwiek gigantyczny by przenośny zestaw audio nie był i jak wiele bebechów i elektroniki James by w niego nie wywalił, po prostu nie da się schować w środku trzydziestu dziewięciu paczek po 25-30 banknotów każda. Czyli ponad tysiąca stu banknotów. To jest technicznie i fizycznie niemożliwe.
Dziwią mnie autorzy książek i powieści (bo Robert Muchamore nie jest jedyny, jeśli przejrzycie inne moje wpisy na tym blogu), którzy produkują takie bzdury w swoich powieściach i opowiadaniach. Jeszcze bardziej dziwią mnie korektorzy, którzy tych oczywistych idiotyzmów nie wychwytują.
Czy naprawdę nie prościej byłoby… sprawdzić? Namacalnie, organoleptycznie… Dokładnie tak samo, jak zrobił to bohater. Rozebrać jakiś większy sprzęt audio, wypatroszyć z niego tyle elektroniki ile się da, żeby z zewnątrz nic się nie zmieniło, a potem spróbować napchać do niego forsy i przekonać się, że jeśli do środka wejdzie dziesięć paczek, czyli cztery razy mniej niż to opisano, to i tak będzie cud.
2. Dość trudno jest mi uwierzyć w tę szybką kradzież… 24-paka piwa. W krajach anglosaskich mają piwa w butelkach po 335 ml, więc to jest nadal 24 * 335 ml = 8,5 litra czystego płynu. Dolicz do tego jeszcze wagę butelek i wyjdzie, że dwunastolatek miał wpaść, jedną ręką porwać z półki i wybiec ze sklepu dźwigając koło dwunastu kilogramów.
Pozostałe
1. No, nie kupuję tego motywu możliwego włamania się Rona (ojczyma) do domu dziecka i potem pokoju swojego syna, po to by ukraść mu pieniądze. Oraz całego tego teatru związanego z próbą ich ukrycia.
Po pierwsze, to raczej trudno spodziewać się, że obca osoba niezauważona przez nikogo spenetruje pokój wewnątrz budynku i wyniesie stamtąd sporą kasiurę przez nikogo nie zaczepiana. Autor powieści zaś przechodzi nad tym do porządku dziennego bez zająknięcia.
Po drugie, równie nie pasuje mi zachowanie głównego bohatera. James jest kreślony przez autora jako osoba ponad przeciętną inteligentna i rozgarnięta. A tu nagle, ni stąd ni zowąd wierzy w taką możliwość i próbuje się przed nią zabezpieczyć.
2. Matka głównego bohatera nie pracowała. Żyła z zarządzania działalnością większej szajki złodziei sklepowych oraz z paserki przedmiotów przez tą szajkę kradzionych. Z oczywistych względów (aby uniknąć podejrzeń i dekonspiracji) zmieniała co kilka dni telefon komórkowy oraz nigdy nie trzymała pieniędzy w banku, tylko w sejfie.
Jednocześnie bez żadnych oporów przyjmowała zlecenia na kradzież konkretnych rzeczy, zlecane przez rodziców rówieśników jej syna i jego kolegów oraz koleżanki z pracy. Robiła to w tzw. „biały dzień”, bez najmniejszej żenady i — co najbardziej idiotyczne — przez własnego syna. W początkowej fazie powieści jest opisana scena, gdy James zaczepiany jest przez matki swoich kolegów przed wejściem do szkoły i zbiera od nich karteczki z zamówieniami.
To jest wewnętrzna sprzeczność, bo oczywiście na pewno znalazłby się „dobry sąsiad-donosiciel” i policja dotarłaby do matki Jamesa w mniej niż tydzień przy takim sposobie prowadzenia działalności.